Najnowsze komentarze
Cześć! Dopóki pojawia się tu jakiś...
Ja też się jeszcze przyczajam. Dzi...
Damiano Italiano do: Ducati Multistrada 950 pl.
Właśnie wróciłem z mojej drugie pr...
DominikNC do: oklejona chabeta
Cześć! Winszuję udanego sezonu. Je...
DominikNC do: Vespy z Rodos.
Co tam skuter. To jest blog motocy...
Więcej komentarzy
Ulubieni blogerzy
<brak ulubionych blogerów>
Moje miejsca
<brak wpisów>

22.09.2018 09:25

alpejskie asfalty vol. 1 : wylatujemy

 

 

    Trochę ponad tydzień do wyjazdu mój towarzysz wpadł w panikę. Sprawdził pogodę na passo di stelvio i oznajmił, że czekają nas burze i gradobicia. Ja tłumaczę mu, żeby usiadł na spokojnie, bo przecież te patałachy nie potrafią przewidzieć pogody na równinach cztery dni do przodu, a co dopiero w wysokich partiach gór za ponad tydzień. Panika ziomeczka była jednak tak silna, że nawet zaproponował zwrot na rumuńską transalpine, ale ja zaprzeczyłem z całą stanowczością - raz miałem pecha być w rumuni i postaram się tego nie powtarzać. No chyba, że kiedyś rzeczywiście będzie okazja odwiedzić tamte dwie słynne trasy. Tym razem jednak nie było dyskusji.

    To musiały być Alpy.

     Ponieważ nasze kobylaste motungi miały problem zmieścić się w Traffic'u jakim koleżka dysponuje, trzeba było ogarnąć inny środek lokomocji. Stanęło na Citroen'ie C4 Picasso z 2011go z hakiem holowniczym i przyczepce motocyklowej z wypożyczalni za cenę 35 złotych na dobę. Po rozmowie z właścicielem van'a lekko się zaniepokoiłem, gdyż mimo skromnego przebiegu 144k samochodzik trapiło parę małych niedogodności jak awaria abs'u i esp, czy blokujący się hamulec postojowy. No ale, innego wyboru nie było i trzeba było jechać białym francuzem.

     Jako, że nie mam zmiennika w pracy dzień wyjazdu, czyli środę  miałem dosyć ciężką. Wsiadłem do służbówki o 6.30 rano i jeździłem nią do 20.00 wieczorem, próbując ogarnąć resztę tygodnia, kiedy  to mnie nie będzie. Wieczorem wbiegłem do domu, chwyciłem wcześniej przygotowane graty i udałem się na parking. Tam założyłem kufer i przytwierdziłem wielką torbę sportową na siedzeniu pasażera. Odpaliłem maszynę i pojechałem na miejsce spotkania i postoju Cytryna z przyczepką. Było już ciemno, światło latarni odbijało się na ulicach, a ja miałem do zrobienia około 10 kilometrów na rozgrzewkę.

     Na miejscu już działał mój ziomeczek, który też przyjechał prosto po robocie. Przyczepa była podpięta, a on grzebał coś przy prawym kierunku, który nie stykał. Jak zobaczyłem nasze motki stojące przy tym zestawie holowniczym nieco się zaniepokoiłem - ani on, ani ja nigdy nie zapinaliśmy w ten sposób motocykli, ani nawet nie widzieliśmy jak kto inny to robi. Coś tam podejrzałem wcześniej na jutjubie i to by było na tyle.

     Najpierw wtoczyliśmy mojego motunga, poszło szybko i sprawnie. Mocowanie przedniego koła poniżej punktu amortyzacji okazało się porażką, zamocowaliśmy więc za gmole wyżej. Tył złapaliśmy za uchwyty pasażera, jednak trzeba było wszystko jeszcze raz rozplątywać, a to z powodu ryzyka wgięcia mojego leosia, czego bardzo bym nie chciał. Z pasami też nie mieliśmy zbytniego obycia, od kiedy jeździłem na ciężarówce i używałem ich codziennie minęło te prawie dwadzieścia lat. Tu nam się coś blokowało, tam nie rozplątywało i tak uciekały cenne minuty. 

    Kiedy mój motek teoretycznie był spięty i gotowy, tym razem ja wpadłem w panikę. To się w ogóle kupy nie trzymało. Motor bujał się lewo i prawo, a dociskanie na klamrach pasów powodowało jedynie głębszą kompresję zawieszenia a nie poprawę stabilności. Oczywistym było, że Tiger na pierwszym zakręcie spadnie nam z przyczepki na glebę i tak się zakończą nasze wojaże.

     Bartek próbował mnie uspokoić twierdząc, że to tak ma być i że motor "musi pracować".  Chwilę po tym miał przebłysk geniuszu - dostrzegł, że być może źle zamocowałem uchwyty pasów o uszy w przyczepce. Zahaczyłem bowiem uchwyty w uszach najbliższych motocykla, a trzeba było złapać za te przyspawane do sąsiedniego miejca na motocykl, czyli pod większym kątem. Po tej zmianie sytuacja zmieniła się diametralnie - po ponownym spięciu motocykl ani drgnął, a szarpany kontrolnie powodował jedynie bujanie całej przyczepy.

     Odetchnąłem z ulgą. Wtoczyliśmy Tigera 1050. Wyglądało jakby motocykle miały się nie zmieścić koło siebie na wysokości kierownic, ale przytuliły się do siebie na styk handbarami. Gdy już wiedzieliśmy co i jak z motkiem Bartka poszło szybciej. Jednak i tak cała operacja zajęła wieczność, wszystko robiliśmy bez wiedzy i przygotowania, ucząc się na bieżąco, prosto z żywej sytuacji.

    Plusem jazdy autem jest możliwość spakowania sporej ilości bagażu. Zabrałem dwie pary butów i spodni, trzy pary rekawiczek i tony innych gratów, żeby maksymalnie dostosować się do pogody na miejscu i podróżować jak najwygodniej. Mieliśmy też trzy zgrzewki wody, parenaście energetyków i energo batonów, parę zgrzewek warki w strongu, czyli takie podstawy. Cytroniusz siedział mocno na tylnej osi i rodziło się pytanie jak skromne 1,6 w dizelku uciągnie taki zestaw.

    No i tak - wyjechaliśmy na autostradę gdzieś koło dwunastej w nocy. Strasznie późno. Mimo, że byłem już na nogach prawie dwadzieścia godzin nie byłem szczególnie zmęczony. Czułem zew zbliżającej się przygody. Pogoda była przepiękna, suchutko i cieplutko i nie zanosiło się na deszcze.

    Bartłomiej prowadził aż do pierwszej stacji w Czechach, gdzie kupiliśmy winietę (po polskiej stronie się przepłaca podobno) Wcześniej, jeszcze w kraju zatankowaliśmy nasz zestaw do pełna, czyli furę i motocykle zaparkowane na przyczepce. Po naklejeniu winiety na przednią szybę moj towarzysz wygonił mnie za kierownicę, po czym prawie natychmiast zasnął.

    To już była przygoda pełną gębą. Pierwszy raz w życiu ciągnąłem motocykle na przyczepce, zmierzając nieznanym autem w nieznane góry. Kiedyś będąc nastolatkiem jechałem autokarem przez Alpy, ale szczerze mówiąc niewiele zapamiętałem z tamtego wyjazdu. Podążaliśmy więc w nieznane, obierając kierunek na mekkę europejskich motocyklistów. W miarę mijanych kilometrów spoglądałem często w gwiazdozbiory na czarnym niebie - pogoda była największą zagadką i wiele od niej zależało.

    Koleżka przebudził się na chwilę na austriackiej granicy, gdzie wysłałem go do budki po tamtejszą winietę. Po powrocie na dwa pasy znowu zasnął snem mocnym i głebokim. Nie przeszkadzałem mu w tym zbytnio - jest w sumie świeżym motocyklistą i zależało mi na tym, żeby był wypoczęty. Dobrze się czułem jadąc tą trasę, mimo czwartej w nocy nie musiałem walczyć ze snem. Leciałem sobie stóweczką, a jedyne co mnie niepokoiło to dziwne zachowania naszego Cytroniusza. Czasem mianowicie przestawał ciągnąć i mimo utrzymywania stałego nacisku na pedał tracił moc, a prędkość spadała. Pomagała redukcja i pedał w opór, ale muszę przyznać, że pierwszy raz podczas tej anomali z lekka powiało mi grozą. Poza tym nie dało się wyłączyć ogrzewania i musiałem jechać z uchyloną szybą, a także co chwile złowieszczo brzęczały ostrzeżenia o awarii abs'u i cały czas zapalało się "service"

    Tak jak przypuszczałem senność przyszła wraz ze świtem. Światło brzasku wyłoniło z lini nieba zarysy łagodnych wzgórz. Zaczęły się długie  tunele z ograniczeniami do 70 czy 80 w których trzeba pilnować prędkości, bo można słono potem zapłacić. Ziomek w końcu się przbudził i zaczął wznośić chwalebne peany na temat mijanego krajobrazu. Ja jednak byłem mocno sceptyczny, bo to jeszcze nie było to - wyglądało trochę jak nasze beskidy. To nie byly Alpy w jakie jechałem. Mówię mu zatem: stary, takie widoki to masz u nas, na kubalonce. Stąd wzięły się nasze późniejsze żarty: choćby nie wiem jak zapierający dech w piersiach widok nam się przydażył, krzywiliśmy się lekko i bezbarwnie zblazowanym głosem obwieszczaliśmy: bo ja wiem, lipa w sumie ...szału ni ma w tych alpach.

    Koło ósmej stanęliśmy na austrackiej stacji zatankować. Stacje tam są takie jakby mniej skomercjalizowane, przypominają bardziej rodzinne interesy. Można kupić piwo i wypić je przy kontuarze. Hot dogów nie było, ale kupiliśmy po sanwiczu, które to jedliśmy tam jeszcze nie raz. Jest to zwykła, biała kajzerka przecięta w pół bez żadnych dodatków, a w środek wkłada się gruby kawał ciepłej szynki. Kosztuje przeważnie 2,5 euro i smakuje przepysznie. Paliwo - zbrodnicze 1,6 eurasków, ale to nic,  we włoszech było jeszcze gorzej.

     Naszym celem była miejscowość tamsweg nieco ponad siedemset kilometrów od domu, leżąca około 50 kilo od jednej z najsłynniejszych dróg europy - nockalmstrasse. Nie mieliśmy zabukowanych żadnych noclegów, bo nie wiedzieliśmy jaka bedzie pogoda. Gdyby była kiepska podążylibyśmy 500 kilometrów dalej, do włoch w okolice stelvio. Jednak pogoda była przepiękna i zaczęliśmy rozglądać się za noclegami. Ziomek zasiadł za kierownicą, a ja otworzyłem sobie piwko z bagażnika. Szukaliśmy, wypatrywaliśmy, pytaliśmy...jednak finalnie w uroczym tamsweg, noclegu nie udało nam się znaleźć.

     Pojechaliśmy zatem dalej.

CDN

Komentarze : 3
2018-09-25 06:18:07 jazda na kuli

no to cieszę się niezmiernie pany. czasem trochę trwa zanim artykuł pojawi się w formie gotowej, ale piszę to wszystko z palca i wysyłam po parę akapitów. wpisanie całego i wysyłanie na raz to ryzyko, że przez problemy np. z siecią nie zaczyta się na bloga i cała praca w p***du. nie przygotowuje ich wcześniej głównie z braku czasu, poza tym taka trochę prowizorka też ma swoje zalety, można robić to dokładnie wtedy, kiedy najdzie wena na opublikowanie czegoś nowego, bez napinki.
Resztę odcinków planuję wrzucić do niedzieli. Zostały trzy, a z podsumowaniem to może i czrery.
Pozdrawiam!

2018-09-23 22:38:00 Marcin Jan

i to się czyta :)

2018-09-22 19:45:51 okularbebe

Ale fajnie. Ten czas kiedy projekt odpala. Potem jest zwykle jeszcze lepiej. No i fajnie jest polecieć wozem również dlatego, że niepotrzebne rzeczy mogą poczekać w samochodzie, zamiast przeszkadzać w balansie motocykla na przełęczach. Czekamy na dalszy ciąg.

  • Dodaj komentarz
FotoBlog
Galeria:
Alpy
[zdjęć: 8]

Kategorie