Najnowsze komentarze
Cześć! Dopóki pojawia się tu jakiś...
Ja też się jeszcze przyczajam. Dzi...
Damiano Italiano do: Ducati Multistrada 950 pl.
Właśnie wróciłem z mojej drugie pr...
DominikNC do: oklejona chabeta
Cześć! Winszuję udanego sezonu. Je...
DominikNC do: Vespy z Rodos.
Co tam skuter. To jest blog motocy...
Więcej komentarzy
Ulubieni blogerzy
<brak ulubionych blogerów>
Moje miejsca
<brak wpisów>

20.07.2014 23:16

Jazda na Kuli.

Milimetry od pierwszej gleby.

     S.King, mój ukochany pisarz, który również jeżdzi, napisał kiedyś nowelę pt. Jazda na Kuli . Generalnie chodziło o to, że w pewnym lunaparku znajdowała się przerażająca atrakcja  tzw. Kula, na której wszyscy bali się przejechac. Kula była straszliwa, metaforyczna, była synonimem strachu.

   Ja jeżdżę trzeci sezon na swoim czwartym jednośladzie i dalej uważam się za motocyklowego nowicjusza, czego nigdy na tym blogu nie ukrywałem. Na potwierdzenie mojej opini nie musiałem długo czekac. Motocykl jest pojazdem specyficznym, który potrafi zabic nawet doświadczonych zawodników sportowych, jeżdżących na nim od dziecka. Ostatnio jednak moja jazda stawała się coraz bardziej agresywna, a pewność i zżycie sie z moim jednośladem zaczeło sięgac w moim mylnym mniemaniu zenitu. Pokusiłem sie nawet o ryzykowne stwierdzenie, że moje Kawasaki jest motocyklem łagodnym.Było to totalnie głupie i nieodpowiedzialne, o czym przekonałem się w zeszły wtorek. W ten wtorek bowiem to ja musiałem wsiąśc na Kulę.

    Jechałem więc sobie i pokonywałem niezbyt ostry łuk w lewo i zaraz w prawo. Na łuku tym, po chodniku szło sobie niespiesznie dwóch gości tak na oko po trzydziestce. Wyglądali na entuzjastów, odprowadzali mnie wzrokiem. Wiadomo, że jak jest widz, to jest i show, więc mijając ich i patrząc w ich kierunku na łuku w prawo, na wyjściu mocno odkręciłem. Normalnie wystrzeliłbym z zakrętu na kozaku, tak jak setki razy. Pojawił się jednak pewien problem.

   Miałem to szczęście, że przenosząc z nich wzrok i kierując go na wprost ujrzałem, że najeżdżam prosto na leżącą na środku drogi nie wiem jak to nazwac..mini łachę naniesionego po solidnych opadach piachu. Miałem także pecha, że nie zdążyłem już zakręcic manety. No i zaczął się cyrk. Cyrk jak ta lala.

    Znalazłwszy się w tej sytuacji, motocykl wydał głośne..wwrrrryyynnnn..i zaczął wyjeżdżac spode mnie na zewnątrz. Byc może to,że jednak milisekundę wcześniej ujrzałem tą łachę zdążyłem jakoś zareagowac, a mój mózg zorientował się, że zaczyna się nierówna walka człowiek kontra maszyna.

    Wszystko pamiętam dokładnie, chociaż trwało tylko parę sekund.Pamiętam przerażający strach i błyskawicę myśli pod czaszką - o jezu teraz właśnie się rozjebię .

    Gdy moto zaczęło się kłaść na prawą stronę wyciągnąłem prawą nogę kopnąłem z całej siły w asfalt jednocześnie szarpiąc motocykl rękami do pionu. Motor wyprostował się błyskawicznie i zrobił się z tego silny high side. Prostujące się zawieszenie wystrzeliło mnie wysoko w powietrze.Trzymając się panicznie za kierę spadłem brzuchem i jajami na siedzenie, ale chyba bardziej na siedzenie pasażera. Zacząłem lecieć na asfalt, na lewą stronę. Odbijałem się nogami od ziemi, jak niepełnosprawny akrobata a Kawasaki szarpało mnie bezlitośnie do przodu. Lewa noga walnęła piszczelem w karter, albo jeszcze w coś innego. Walnęła tak mocno, że nie można było tego dotknąc przez niemal trzy dni.

    Nie wiem, czy w panice jeszcze sobie dodawałem gazu, czy już nie.  Ciągnięty bezlitośnie do przodu teoretycznie mógłbym to robic. Do przedniego hamulca raczej nie było jak sięgnąć, nie myślałem nawet o tym. Nie wiem jakie skutki przyniosło by jego naciśnięcie w tej pozycji.

    Potem zacząłem jakby doganiac i wskakiwac na mojego Zeta, no i wtedy dostałem paskudnej shimmy. Kiera rwała szaleńczo  z prawa na lewo, motocykl walił jak bombowiec na przeciwny pas ruchu, którym nadjeżdżało akurat srebrne Punto pierwszej generacji i wtedy właśnie pomyślałem sobie - to właśnie teraz się rozjebię. W mordę, to było totalnie przerażające i jak teraz to piszę to ciary mnie przechodzą, a włosy stają dęba. Czułem przez sekundy nadejście czegoś śmiertelnie nieuchronnego, miałem to wstrętne , paskudne wrażenie, że już nic nie da się zrobiĆ, że nie ma ratunku.

   Walczyłem jednak do końca o utrzymanie pionu i udało się. Motocykl na tyle wytracił prędkośc, że shima lekko sie uspokoiła, a ja łapiąc równowagę heroicznym skokiem wskoczyłem na swoje siedzonko. Jak już siedziałem, przydeptałem tyłem i wykręciłem w ostatniej chwili spowrotem w kierunku własnego pasa omijając o włos przerażonego Punciaka, który prawie już zdążył stanąc  w miejscu.

   Nie wyobrażacie sobie jakim cudownym uczuciem było znowu panować nad motocyklem, jechac prosto, trzymac nogi na podnóżkach i oddychać głębiej.

   Ujechałem jeszcze pareset metrów,  ostrożnie zawróciłem i przerażony wróciłem powolutku prosto na parking. Stałem potem obok motocykla słuchając cykania stygnących wydechów a moje nogi były z jak waty. W ustach sucho a krew waliła w skroniach i pulsowała, wymierzając ciosy jak uderzenia młotem. Przeraziło mnie to. To jak w ułamku sekundy mój Zet raptownie zmienił swoje oblicze i postanowił dać mi nauczkę. Kucnąłem obok opony w rozmiarze 190 i zastanawiałem się, jak to się mogło stać, że w tak głupi sposób ostatnio lekceważyłem 137 koni oplecione materią o wadzę 210 kilo. I o tym, że zacząłem niedawno rozważac o emocjach jakie może dac stosunek mocy do wagi na poziomie 1:1, kiedy przecież jeżdżę tak niedługo a kierowca ze mnie taki jak z koziej dupy worek na mąkę...brrrr...

   Tak czy owak uniknąłem na razie swojej pierwszej gleby. Podczas 32 tyś km, które zrobiłem na motocyklach, to była pierwsza taka sytuacja. Raz wprawdzie na szybkim szerokim łuku trzypasmowm, kiedy jechałem  Yamahą XJ6 zaczęło mnie niebezpiecznie wynosic na pole, to jednak nie było tak straszliwie i łatwiej było z tamtego wyjśc,wrócic na obrany tor jazdy.  Kiedyś też startowałem mocną Vdwójką na deszczu i tyłem mi rzuciło pare razy jak w programie Taniec na lodzie. Ze strony innych użytkowników drogi jednak nigdy nie spotkało mnie nic tak bardzo grożnego. Tak więc okazało się, że największe zagrożenie niestety leży we mnie samym. Pamiętam to dobrze z tych lat spędzonych na rowerze freeride'owym wysoko w górach - im bardziej rośnie poziom umiejętności - równolegle szybko zaczyna rosnąć poziom ponoszonego ryzyka. Naturalnym jest, że jak coś trenujemy to zaczyna nam sie wydawać, że robimy to bardzo dobrze i chcemy robić jeszcze lepiej. Niestety z motocyklem jest jednak tak, że tutaj drobny błąd kosztuje o wiele więcej i ma o wiele bardziej tragiczne konsekwencje. A jak wiadomo wszyscy uczymy się całe życie (z wyjątkiem lat szkolnych ) i ciągle popełniamy podobne błędy ....

Komentarze : 2
2014-08-14 17:06:06 Katje

No to odstawiłeś dużo większe show, niż chciałeś. ;) Ale nie ma żartów - dobrze, że zachowałeś zimną krew, bo z Twojego opisu sytuacja malowała się wyjątkowo nieciekawie.

2014-07-21 10:40:34 Ol3k

Szacun za mocne nerwy i walkę do samego końca:)
Ale, czy nie masz zwyczaju trzymać paluchów na klamce sprzęgła, żeby awaryjnie odciąć silnik w takich właśnie sytuacjach?

  • Dodaj komentarz

Kategorie