Najnowsze komentarze
DominikNC do: 24 początek
I o to chodzi! Pozdrawiam!
Od powstania tego artykułu minęło ...
Cześć! Dopóki pojawia się tu jakiś...
Ja też się jeszcze przyczajam. Dzi...
Damiano Italiano do: Ducati Multistrada 950 pl.
Właśnie wróciłem z mojej drugie pr...
Więcej komentarzy
Ulubieni blogerzy
<brak ulubionych blogerów>
Moje miejsca
<brak wpisów>

07.10.2023 19:42

bautzen und pirna

Gutten Lagen ! We wrześniu miałem urlop, którego dużą część spędziłem na motocyklach. Zapraszam do artykułu, gdzie w skrócie nakreślam co i jak.

 

     Powyjazdowa refleksja,  która dla większości z nas jest oczywista, ale i tak się pojawia brzmi, że jak masz więcej wolnego czasu to podróżujesz i wypoczywasz swobodniej. Spodziewałem się ze swej strony podobnej konkluzji. Czasem jednak, aby odkryć taką oczywistość trzeba samemu jej doświadczyć, co przydarzyło mi się w ostatnim miesiącu. Miałem więcej czasu do wykorzystania, więc moja podróż motocyklowa była dwukrotnie bardziej satysfakcjonująca i jakaś taka luźniejsza. Zwykle jest tak, że na wyprawy jednośladem jadę niemalże prosto z  pracy, a na drugi dzień rano po powrocie od razu udaje się spowrotem do pracy. Czyli wszystko na tak zwany styk, czuć w przestrzeni ten pierwiastek ciśnienia,  że wszystko musi zagrać zgodnie z planem. 

    Tym razem było inaczej. 

     W sobotę odpocząłem a na zachód ruszyłem w niedzielę. Zamierzałem wrócić we wtorek, środę i czwartek miałem na odpoczynek (umówiłem się na wymianę tylnej opony) a w piątek rozpoczynała się właściwa część urlopu,  czyli wylot z Agą na Rodos, gdzie też jeździliśmy,  tym razem na wypożyczonych Vespach, ale o tym więcej w następnym odcinku, za tydzień. 

      Odpaliłem Tenerkę około siódmej rano. Zapowiadał się słoneczny i ciepły dzień.  Ruszyłem na Racibórz i dalej na Zachód. Po moim wypaleniu motocyklowym nie było ani śladu. Cieszyłem się bezwietrzna aurą, motorek pyrkał aż miło. Nawykłem już zupełnie do tego samotnego podróżowania. Nie słucham po drodze muzyki nie dzwonię nigdzie, po prostu siedzę przez dwanaście godzin, trzymam się kierownicy a główną atrakcją jest obserwacja przesuwającego się krajobrazu.

      Pierwszy na liście zwiedzania był Żagań. W tym miasteczku jako mały dzieciak byłem na koloniach letnich z czterdzieści lat temu. Mało co pamiętam, ale kiedy przejezdzalem koło jednostki 34 Brygady Kawalerii Pancernej przypomniało mi się jak zawieźli kolonie na poligon a żołnierze wkładali nas, małe szkraby na chwilę do kabin czołgów.  Spodobał mi się też rynek w Żaganiu z charakterystyczną rzeźbą motocykla upamiętniającą Wielką Ucieczkę z obozu Stalag Luft 3. Tak przy okazji Żagań to po niemiecku Sagan.

     Dalej przeskoczyłem do pobliskich Żar na rynek i tu ciekawostka.  Po drodze trafiam na zajebisty urbex o którym nie miałem dotąd pojęcia,  czyli opuszczone koszary wojskowe na których terenie znalazłem budynek Stołówki Żołnierskiej 18 Batalionu Zmechanizowanego. Fajna rzecz. Cały kompleks to takie małe opuszczone wewnętrzne miasteczko z wieloma budynkami i zarośniętymi uliczkami. Coś pięknego.

     Stamtąd udałem się na zabukowany wcześniej nocleg,  który też okazał się kozacki. Zaszalałem i zakwaterowałem się w prawdziwym, odrestaurowanym Pałacu w Łagowie ( ale nie w tym słynnym Łagowie). Zarąbista miejscówka z rewelacyjnym śniadaniem i nawet nie jakoś kosmicznie drogo - promka była.

     Rano uderzyłem na Zgorzelec.  Po polskiej stronie nic ciekawego,  mnóstwo stacji i kantorów. Granica na rzece Nysa Łużycka i od razu po niemieckiej stronie fotoradary i ograniczenie 30km/h. No ale dobra, nie będę czepliwy, oni tak po prostu mają. Kiedyś po podróży do Niemiec jeszcze Tigerem 800 zarzekałem się że koła mojego motocykla nigdy już nie dotkną już niemieckiej ziemi, tfu! No ale mi przeszło i - here i am.

     Görlitz baaardzo mi się podoba. Nie wiedziałem że ma przydomek Gorliwood i wiele znamienitych filmów tam kręcono, między innymi ukochane Inglorious Bastards. Na rynku wypijam świetną kawę, wśród dziadków jedzących frisztik,  mały spacer po starym mieście i jadę dalej.

     Pierwszym celem jest Bautzen,  zwane też po czesku Budyšinem, gdyż gród ten kiedyś znajdował się w czeskich rękach. Miasto ma świetny ryneczek i deptak, który po drugiej stronie kończy się wysoką, białą wieżą (w której cieniu koczują młodzi bezdomni) Ale najlepsza jest panorama miasta widoczna z mostu, gdzie w dole jest rzeka a w górę pną się zabudowania i mury miejskie.

     Z Budziszyna (tym razem polska nazwa) pojechałem na rynek w Pirnie. Pirna to przeurocze saksońskie miasteczko,  które także kiedyś należało do Czechów. Kręcę się chwile po rynku i stamtąd kieruję się na polską ziemię, spowrotem do mojego Palacu pod Zgorzelcem. 

     Po Niemczech jeżdżę zgodnie z przepisami,  jadę tak jak jadą Niemcy. Jak jest 30km/h nasi sąsiedzi poruszają się  przeważnie 28km/h,  a kiedy ich wyprzedzasz sunąc 35km/h to jesteś hardkorem. Mijam po drodze sporo fotoradarów i patroli polizei ale nie mierzą prędkości (albo ja nie zauważam) Ogólnie bardzo podobają mi się tamte okolice, jest ciekawie, delikatne pagórki i teren trochę pofałdowany. Wjeżdżając do Polski ich fotoradar robi mi zdjęcie (lampy zajarzyły się na czerwono) ale z przodu nie ma tablic, a nawet gdyby to jechałem te wspomniane 35 na godzinę maksymalnie. 

     Zajeżdżam na Pałac. Piję w knajpie na dole dwa pyszne (ale nie za tanie) piwka i obserwuje jak na horyzoncie gromadzą się deszczowe chmury i dochodzą groźne pomruki. Owijam siedzenie reklamówką (ta moja nakladka ma tendencje do nasiąkania) a na kierownice i zegary zakładam moją kurtkę przeciwdeszczową. Ledwo kończę jak zaczyna się gwaltowna ulewa. Siedzę dalej z piwkiem pod parasolami gdy krajobraz zalewany jest strugami gęstego deszczu. Jest poniedziałek i oprócz mnie w knajpie jest zaledwie kilku gości. Na dziedzińcu dominują samochody klasy premium na niemieckich numerach rejestracyjnych.

     Rano jest już lepiej i widać że będzie się przejaśniać. Pakuje się niechętnie (spodobał mi się ten Pałac, nie powiem) i po śniadaniu idę do motocykla. Jest jeszcze mokry, oprócz siedzenia, zegarów i okolic manetek, tam suchutko i czyściutko.  Więc mój knif z osłonięciem tych elementów nie był aż taki głupi, wyglądało to tylko trochę dziwnie.  Jakbym suszył kurtkę na motocyklu. 

    Na powrocie zwiedzam kolejne punkty wycieczki. Rynek w Bolesławcu (fajny) i dobra kawa w kawiarence. Dalej osławiony Pałacyk Myśliwski w Mojej Woli. Ta opuszczona i zaniedbana perełka architektury jest ewenementem na skale światową - ponoć są tylko dwa tego typu obiekty w Europie. Wyjątkowość tej budowli polega na obłożeniu jej zewnętrznych ścian korą dębu korkowego sprowadzoną aż z odległej Portugalii. Z bliska całość wygląda fenomenalnie, nieco mrocznie, ciut baśniowo i znajduje się w rozległym zapuszczonym już obecnie parku. 

     Po tym obiekcie został mi ostatni punkt programu czyli miasteczko Byczyna na Opolszczyźnie, gdzie na wzmocnienie (teoretyczne bo kawa tak naprawdę niczego nie wzmacnia, pozwala tylko zaciągnąć kredyt) wypijam ostatnią tego dnia filiżankę, na byczyńskim ryneczku. Ciekawe miasteczko i ma swój urok, choć przy tych które podczas tego wyjazdu zahaczyłem jest naprawdę maleńkie. Choć w zasadzie Żagań też nie za duży. 

     Wracam na garaż około dziewiętnastej. Zrobiłem w sumie 12oo kilometrów. Pogoda mi sprzyjała od początku do końca. Kiedy teraz wspominam ten wypad, to myślę że mogłem być tam jeszcze o dwa dni dłużej,  żeby jeszcze głębiej się pokręcić po okolicy i liznąć bardziej tej Saksonii.  Ale dobre i to. Dobra to była wyprawa.

     Środa - tego pięknego dnia pojechałem Yamaszką do Katowic na jazdę testową Rjeju Aventura 5oo, motocykl z dwoma zbiornikami paliwa,  o łącznym zasięgu niemal 1ooo kilometrów. Dostałem go na dwie godziny.

    W czwartek pojechałem do serwisu Yamahy wymienić tylną oponę. Sporo wytrzymała, w zasadzie dobrnęła do takiego miejsca swojej służby, że w pewnym momencie przestała schodzić. Kręciłem kilo, a ona nic. Właściwie mogłem na niej dojechać sezon do końca,  mimo że zrobiła ponad piętnaście tysięcy kilometrów. Twarda sztuka. Dałem do założenia tą którą kupiłem za 90 złotych, dosyć już używaną, taką samą Pirelli Rally Str. Pierwotnie miałem ją wyrzucić, bo mam jeszcze jeden komplet bardzo dobrych używek w zanadrzu,  ale widząc jak stara dobrze się trzymała stwierdziłem, że na tej za 90 złotych zrobię spokojnie z siedem tysięcy kilometrów. Szkoda wyrzucić, a tak przód,  który jest jeszcze głęboki w międzyczasie tak się dojedzie, że potem w sam raz wymienię sobie cały komplet. 

     Dzisiaj to ogóle jest taki charakterystyczny dzień w historii naszej Tenerki,  że mianowicie od jej rejestracji upłynęły równo trzy lata. Trzy lata. Bosz jak ten czas szybko leci. Dzisiejsza data w związku z tym wiązała się z wizytą na stacji diagnostycznej i wykonaniem pierwszego badania. Poszło szybko,  choć diagnosta był skrupulatny, oglądał opony (więc dobrze że wymieniłem), snop światła,  numery i oświetlenie zewnętrzne (zapomniał o żarówce nad tablicą, choć ta działa  - sprawdziłem) po czym wbił bliską sercu każdego kierowcy pieczątkę. Nastepne badanie za dwa lata, a potem już niestety standardowo  - co rok.

     Po badaniu, pojechałem się trochę pokręcić po okolicach i skończyło się na tym że wjechałem na Słowację zapomniwszy,  że są wznowione kontrole graniczne w związku z nielegalną emigracją. Na wjeździe do Polski stało kilku pograniczników,  ale przepuścili mnie bez żadnych kłopotów i zbędnego oczekiwania. 

    Tak oto wyglądał mój wrzesień z perspektywy naszej Tenery, jeździłem nią w sumie  pięć dni pod rząd i w zasadzie ani przez chwilę się nie nudziłem. Powrócę do refleksji z początku artykułu i powtórzę oczywistą oczywistość że jednak zapas czasowy i fakt że po powrocie nie czeka cię od razu powrót do obowiązków robi fajną różnicę. Jest więcej tego luzu i kiedy znów gdzieś wyruszę na styk, będzie mi tego brakować. No ale tak to już jest - nie można mieć wszystkiego przez cały czas. 

     Tymczasem już zapraszam na relacje z drugiej części urlopu,  gdzie z Agą w końcu dane nam było skonfrontować oczekiwania z jazdą na ikonie stylu, absolutnym kulcie w świecie skuterów czyli na Vespie GTS 3oo, a właściwie na dwóch Vespach GTS. To będzie relacja a zarazem też test, bo coś tam sobie pojeździłem solo oraz z żoną, trochę po mieście oraz po górach (nawet i w deszczu) i co nieco mogę teraz o tych maszynach napisać. Lewa!

 

Ps. Z kronikarskiego obowiązku  - aktualnie przebieg naszej Tenerki,  który właśnie dziś zapisano w Cepiku wynosi 37822 kilometry.

Komentarze : 1
2023-10-09 20:16:26 okularbebe

Saksonia, piękny region, doskonała wyprawa. Trochę się lata jak pokazuje Twój stan licznika. No i ta oponka - nie spodziewałem się po motocyklowej aż tak dużego przebiegu. Elegancko!

  • Dodaj komentarz
FotoBlog
Galeria:
Bautzen
[zdjęć: 0]

Kategorie