Najnowsze komentarze
Znakomity test długodystansowy wra...
DominikCRF do: W Szwajcarii
Nie ma już DominikaNC, Honda sprze...
Zaglądam do skrzynki, ale na szczę...
DominikCRF do: W Szwajcarii
Fajny wyjazd, dzięki za relacje. B...
@Kawior. No proszę, pewnie że Cię ...
Więcej komentarzy
Ulubieni blogerzy
<brak ulubionych blogerów>
Moje miejsca
<brak wpisów>

28.09.2019 14:11

kultowy powrót do domu

 

     O czwartej czterdzieści pięć, kiedy było jeszcze ciemno i głucho, rozpocząłem swój powrót do domu. Zgodnie z planem wyruszyłem do miejscowości sumartin, na prom do makarskiej. Droga  znów wiodła przez ulubione agrafki nad zatoką. Spowite egipskimi ciemnościami, ze światełkami mariny w dole i mrocznym adriatykiem w tle, nadawały temu przejazdowi niesamowitej atmosfery. Przystanąłem przy punkcie widokowym, aby spojrzeć w dół i zatrzymać we wspomnieniach cząstki tej magii. Motocykl spokojnie pracował za mną, rzucając przed siebie snop silnego, błękitnego światła, a pod spodem morze rozbijało się o ostre skały.

     W sumartinie byłem szósty w kolejce do promu. Kupiłem bilet od zaspanej dziewczyny w agencji po drugiej stronie ulicy. Statek już czekał przy nadbrzeżu na wybicie szóstej rano. Wciąż było ciemno.

    Do makarskiej płynie się 50 minut, podobnie jak ze splitu do supetaru, z tym, że prom trochę skromniejszy, a kawa na nim o 1/3 tańsza. Niebo rozjaśniło się na tyle, że dobrze było widać ciekawe rozmieszczenie skał przy wejściu do portu w makarskiej. Szykował się piękny, ciepły dzień i na myśl, że aż tak się dzisiaj najeżdżę, aż rozswędział mnie nadgarstek.

     Wbijam zatem w telefon ( z nawigacji jakoś automatycznie przestałem korzystać) szczyt chorwackiego stelvio. Słyszałem już o tej górze kilkanaście lat temu, od znajomego, który wjechał tam swoją cbf 600, oglądałem fotografie. Jadę więc z promu, niespiesznie przez turystyczny kurort, ruch jest taki nie za gęsty. Za miastem, w okolicach tucepi natrafiam na sporo ciekawych zakrętów i znowu nie wyczuwam tej ich słynnej śliskości. Dalej skręcam w lewo i bardzo ciasnymi drogami pod górę dojeżdżam do granic parku krajobrazowego. Podjeżdżam samotnie pod budkę, kupuję bilet i otrzymuję wraz z nim jakieś materiały i mapki. Fajna pamiątkowa naklejka była by tu na miejscu, taka jaką wręczają pod glossglocknerem, ale niestety takowej nie ma.

     Jest pięknie. Jadę na słynną sveti jure. Początkowo asfalt jest świetny, potem bywa już różnie. W pewnym momencie na drodzę napotykam mnóstwo krowich placków,  innym razem luźny żwirek, ogólnie trzeba tam uważać. Widoki świetne, jak i cała atmosfera - jestem tu sam, a surowość porannej przyrody wręcz zgniata.

     Jadę i jadę, trochę to trwa. Jest sporo ślepych, ciasnych winkli i w wielu miejscach mam wrażenie, jakbym rzeczywiście był w alpach. Muszę przyznać, że droga na szczyt jest dosyć zróżnicowana i nie zawsze przyjemna. Pod samym szczytem jest trochę ciasnych agrafek w iście stelviovskim stylu, ale może nie aż tak hardcore'owych.

    Na szczycie chłodno i ani żywej duszy, mimo, że jest niedziela. Widać chyba całą chorwację. Nade mą rozpościera błekitne niebo bez jednej chmurki. Obok jest tylko jakaś drewniana buda i budyneczek z tą metalową wieżą, którą widziałem już na setkach zdjęć, na wielu różnych grupach. Jako, że przygotowałem sobie wcześniej śniadanie, rozkładam zgniecione kanapki na siedzeniu tygryska. Mimo, że do domu mam naprawdę daleko, wcale nie śpieszy mi się, aby tylko zaliczyć miejsce i gonić hen z powrotem. Przeżuwam spokojnie swoje jedzonko, łażę w kółko po miejscówce, robię zdjęcia, staram się pożyć przez chwilę tym klimatem. Jest cicho, słonecznie i bezwietrznie. Ja i mój mechaniczny towarzysz jesteśmy na wysokości 1762 m npm, na drugiej co do wysokości górze chorwacji. Ta pierwsza jest tylko o 60 metrów wyższa.

    Przychodzi w końcu czas na zjazd w dół. Wbijam rodzinne miasto, telefon pokazuje 13h i 1227 km. Oznacza to, że dziś padnie drugi rekord - pokonam prawie 1400km jednego dnia.

    Na zjeździe pojawiają się pierwsze samochody jadące w górę. W pewnym momencie lekceważę sytuację i o mało nie glebię - zza winkla wyjeżdża dacia sandero podczas gdy ja spoglądam sobie na otaczające mnie widoczki. Wyjeżdżają też pierwsi rowerzyści. Ogólnie trzeba uważać, bardziej niż w górę.

    Po zjeździe na dół jadę w zasadzie jednym ciągiem do domu, z przerwami jedynie na tankowanie. W makarskiej filtruję zatory przed światłami i zrzucam część odzieży z pod spodu - robi się gorąco. Mimo tego, jestem w pełnej euforii a o znudzeniu i wypaleniu, o których to często wspominałem na blogu nie ma najmniejszego śladu. Czuję wręcz, jak to maniakalne, fanatyczne wręcz podejście do motocyklzmu w takiej trasie staje się siłą nie do zatrzymania i wielkim sprzymierzeńcem - czuję, że mogę przeć do przodu niczym maszyna stworzona tylko do pokonywania dystansu.

    Dalej towarzyszą mi skrajne, bałkańskie upały. Pierwszy duży zator jest do tunelów w górach dinarskich, może z kilkanaście kilometrów korka. Cały czas sunę awaryjnym, ale jazda z prędkościami około 60 km h powoduje, że przy mojej wysokiej szybie z deflektorem jest na prawdę gorąco. Za tunelem wydarza się to na co liczę, czyli temperatura spada do 27-28 stponi i od tego czasu da się całkiem przyjemnie jechać.

    Potem zatory są co chwilę. Do bramek, na granicach - wszędzie mnóstwo turystów. Na stacjach  po pięć samochodów czeka w kolejce na tankowanie, pod każdym z kilku dystrybutorów. Jednak nie ma za wielu motocykli, co trochę mnie dziwi. 

    Przed wiedniem korek i wszystko stoi. Lecę awaryjnym dziękując za to, że przemieszczam się na motocyklu. Od dłuższego już czasu, co postój oblewam się wodą mineralną z lodówki na stacjach benzynowych. Leję za kołnierz i w rękawy uniesionych do gory rąk. Cały czas jadę w pełnym stroju i w kamizelce odblaskowej. Na obwodnicy wiednia pauje nieznośny zaduch, fale ciężkiego gorąca unoszą się nad rozgrzanym asfaltem.

     Za wiedniem robi się całkiem przyjemnie. Dzień ma się już ku zachodowi. Moja kondycja ogólna i koncentracja jest bardzo dobra, ale chyba ciut słabsza niż w tamtą stronę. Cały czas utrzymuję prędkość przelotową na poziomie 130 km/ h. Motocykl perfekcyjnie połyka kolejne kilometry, a uczucia jakie wobec niego żywię - w tamtym momencie - bez żadnego nadużycia, można by nazwać prawdziwą miłością.

     Końcówkę, czyli czechy i w polsce sunę już po ciemku, mam blisko, więc moja  prędkość wzrasta. Na wysokości pszczyny muszę zatankować - mimo, że mam blisko do domu. Poza tym nie lubię jeździć na oparach, kiedy to może zassać z dna baku jakieś śmieci do pompy.

    Wróciłem pod garaż koło jednastej.  Podobnie jak w tamtą stronę, byłem jeszcze w stanie "do jazdy". Nie mogę powiedzieć, ze droga mi się dłużyła, że ledwo dojechałem. Myślę, że spory udział w tym sukcesie miała wygoda jaką zaoferował motocykl.  Kanapa jest szeroka i wygodna, są spacerówki na gmolach, żeby wyciągnąć nogi jak na czoperku, można na kilka kilometrów stanąć na podnóżkach i jechać na stojąco, co świetnie prostuje gnaty.

    No i jeszcze jedno. Pierwszy raz od kiedy jeżdżę na motocyklach, użyłem stoperów do uszu. Zwykłych z apteki, do uformowania. Różnica jest ogromna, zwłaszcza jeśli ma się sportowy wydech, jak ja. Na krótkich przejazdach cieszysz się nim jak na wizycie w filharmonii, ale w wielogodzinnych trasach nie jest już tak kolorowo. Były momenty, kiedy po tankowaniu ruszyłem zapomniawszy ich założyć... i nie dało się dalej jechać, tak się do nich przyzwyczaiłem w tej trasie. Musiałem więc stawać i z powrotem je zakładać. Jestem przekonany, że ich użycie znacznie zmniejszyło moje  ogólne zmęczenie.

    Reasumując: dla wjeżdżonego adwenczura, być może zwykły przejazd do chorwacji jakich dziesiątki, dla mnie - epicka przygoda z biciem rekordu kilometrów na raz. Ale sądze, że jest to też ta magia pierwszego takiego samotnego wyjazdu.1400 kilo wyjechane jednego dnia, to wynik, który prawdopodobnie ciężko będzie mi pobić. Podróż skomplikowała nieco przeprawa promowa na brać,  ale kiedy patrzę na to teraz, z dalszej perspektywy, to była to dodatkowa przygoda. Z moich trzech najdalszych wypraw to ta właśnie zostanie na razie najkultowszą - byłem zdany tylko na siebie i przez tą samotność w drodzę to myślę, że właśnie teraz zbliżyłem się najbardziej tej głębokiej mistyki podróży na motocyklu.

    To tyle. Po wyjeździe pozostała ochota na dalsze podróże. W przyszłym roku rumunia z kumplem na 1050 i alpy z agnieszką o taki plan podstawowy, choć chciałbym jeszcze coś tam może upchnąć. Dwie takie trasy w roku - to będzie plan zaiste zacny. A jak z realizacją - wiadomo. Dziękuję wszystkim,  którzy dotrwali aż tutaj i przeczytali moją relację. Następny mój wpis będzie też z gatunku podróżniczych, byliśmy bowiem w początku września na urlopie na innej wyspie i wynajeliśmy tam trzy bardzo ciekawe pojazdy. 

Lewa!

Komentarze : 2
2019-09-29 19:39:29 DominikNC

Szalona odległość, ja bym sobie tego nie zrobił. Z wyjazdami jest tak, że nie potrzeba żadnych wielkich przygotowań. Po prostu trzeba pojechać i przekonac się samemu. Co do asfaltu, to ja potwierdzam, spotkałem taki śliski. Jest jasny i wydaje się tym bardziej śliski, czym jest cieplej. Najbardziej to czuć butami, bo opony bardziej trzymają. Pozdrawiam!

2019-09-28 20:50:22 okularbebe

Dziękuję, ale jazda. Za zobrazowanie.

  • Dodaj komentarz

Archiwum

Kategorie