Najnowsze komentarze
DominikNC do: 24 początek
I o to chodzi! Pozdrawiam!
Od powstania tego artykułu minęło ...
Cześć! Dopóki pojawia się tu jakiś...
Ja też się jeszcze przyczajam. Dzi...
Damiano Italiano do: Ducati Multistrada 950 pl.
Właśnie wróciłem z mojej drugie pr...
Więcej komentarzy
Ulubieni blogerzy
<brak ulubionych blogerów>
Moje miejsca
<brak wpisów>

01.05.2021 10:45

na pustyni synaj

pierwotnie tytuł tego artykułu miał brzmieć w mniej więcej takim stylu: " najbardziej gówniana i hujowa wiosna dziesięciolecia " albo " zasrany, dziadowski kwiecień ". ale, ostatecznie udało się uciec z kraju i uwierające psychikę ciśnienie nieco zelżało

 

     Wg danych statystycznych tegoroczny kwiecień był najchłodniejszym kwietniem w Polsce od 1997 roku. Masy arktycznego powietrza przedostały się nad środkową Europę i na wskutek specyficznej cyrkulacji powietrza zostały uwięzione na terenie sięgającym od Skandynawii po północne Włochy i od Gb po zachód Rosji. W Niemczech i Austrii nie było tak chłodno podobno od osiemdziesięciu lat. Na dodatek Śląsk okazał się najzimniejszym regionem naszego kraju. Efekt był taki, że jeszcze kilka dni temu padał śnieg i skrobaliśmy rano szyby w samochodach. A biedna Tenerka, którą mamy już od ponad pół roku ma dopiero przejechane 2800km na liczniku.

     W drugiej połowie kwietnia mieliśmy ustalony urlop na sztywno,  jak zwykle zimo/wiosną u mnie tylko jeden skromny, mały tydzień. Wstępnie nastawiałem się na objazd kraju na motocyklu. Mieliśmy odwiedzić Mazury, Mierzeję Wislaną, Trójmiasto, zamek w Łapalicach, Tucholę. Tymczasem pogoda robiła się coraz gorsza, zakażenia przekraczały trzydzieści tysięcy a hotele i gastro pozostały pozamykane. Dupa zbita, epicka tragedia i perspektywa najgorszego urlopu ever na horyzoncie.

     Przyznam więc szczerze, że zaczynałem dostawać doła. Hiobowe wieści, zacinający wiatr z deszczem, czy śniegiem, łyse korony drzew. Trzeba było stąd uciekać i to hen hen, daleko.

     Po przeanalizowaniu ofert biur podróży pod kątem tego, gdzie najłatwiej i najszybciej jest się dostać w dobie pandemicznych obostrzeń i gdzie przy okazji będzie najlepsza pogoda, wyłoniliśmy jeden konkretny kierunek: stary dobry Egipt. Niespecjalnie mi się uśmiechało jechać gdzieś, gdzie już byłem, co stoi w sprzeczności z generalną zasadą naszego podróżowania (była już w Hurghada i Kair w 2005 roku) ale, sytuacja była też specyficzna i wobec tego co się działo w naszym kraju, tak na prawdę chcieliśmy stąd wylecieć gdziekolwiek, gdzie świeci słońce i pieprzone gówno nie pada na głowę. Dla Agnieszki była by to pierwsza wyprawa do Egiptu, co stało się dodatkową zachętą.

     Rządowi tego kraju zależy na turystyce. Nie trzeba generować kodu QR, ani instalować żadnej aplikacji. Jedyny wymóg to test przeprowadzony na lotnisku przylotu i wypełnienie formularza plf w wersji papierowej dla lini lotniczych. Sam test na miejscu wyglądał tak, że cywil bez rękawiczek, ale za to z maseczką na brodzie rozdawał przybyłym po brązowej fiolce, a kawałek dalej, po spoczęciu na zwykłym, drewnianym krześle, niewiasta w hidżabie pobierała wymaz z nosa do tejże fiolki. Niewiasta dla odmiany rękawiczki na dłoniach posiadała.

     Szybciutko przewieziono nas do hotelu (kilka osób w autokarze) a dalsza procedura wyglądała tak, że człowiek był wolny i mógł korzystać ze wszystkiego, a jak do piętnastej dnia następnego nie zadzwonią z recepcji to wynik testu był negatywny i można było wrzucić na luz.

     Nie zadzwonili.

     Mieszkaliśmy w Sharm el Shaik, który w porównaniu do wspomnianej wcześniej Hurghady nie znajduje się w afrykańskiej części kraju, tylko leży na półwyspie Synaj, a półwysep ten geograficznie przynależy jeszcze do Azji południowo - zachodniej.

     Przed wylotem guglowałem jakieś wypożyczalnie motocykli lub skuterów, ale nie wyglądało to kolorowo. Właściwie to nic w tamtym rejonie nie wyskakiwało. Miałem jeszcze w zanadrzu plan awaryjny, ażeby wsiąść do taksówki i poprosić o zawiezienie do takiego przybytku. Jednakże już na miejscu, kiedy to jechaliśmy taksówką pod meczet w centrum Sharmu jakoś mi to przeszło. Po pierwsze było bardzo sucho i gorąco, wspaniałe 33 stopni codziennie. Po drugie wszędzie pełno wojska i policji, która uważnie się wszystkiemu przyglądała. Po czwarte Sharm jest zamkniętą strefą i na każdej rogatce stoją uzbrojone checkpointy. Zrezygnowałem więc, mimo, że wydawało mi się, że była po drodze jakaś taka buda ze skuterami... które wyglądały bardziej jak porzucone wraki skuterów.

     Ale, jednak coś się motoryzacyjnie  wydarzyło, coś dzięki czemu powstaje ten wpis, albowiem miała tam również miejsce świetna,  pustynna przygoda.

     Wybraliśmy się na wycieczkę quadami po pustyni. O umówionej godzinie pod recepcje podjechał po nas nie busik, czy autokar, tylko gościu starą hondą Civic, bo okazało się, że jesteśmy we dwójkę jedynymi uczestnikami w dzisiejszej w grupie. Po kilkunastu minutach jazdy pustymi drogami dojechaliśmy do terenu zwanego Safari. Wiodła do niego betonowa brama szczelnie obstawiona przez uzbrojone służby. Nasz kierowca musiał okazać jakieś papiery, pies służbista obwąchał złotą Civikę ( ta miała ponad 800 000 kilometrów przebiegu) po czym wjechaliśmy na teren owego  ośrodka.

     Pośród brudnego piachu wznosiły się krzywe, ubogie i zaniedbane zabudowania, a przy wielu z nich parkowały stłoczone, zakurzone atv'y. Wychudzone psiny i koteły wałęsały się w około. Drajwer wysadził nas przed jednym z takich osiągnięć architektury arabskiej i powiedział, że mamy dzisiaj dużo szczęścia - będziemy jeździć sami, tylko w towarzystwie przewodnika.

     Przewodnik nasz, chudy gościu na oko przed czterdziestką, nazwijmy go Abdullah Wisimulacha, okazał się sympatycznym, uśmiechniętym Egipcjaninem. Nie zaproponował nam kasków, tylko pomógł zawiązać szczelnie na głowach zakupione wcześniej w Sharm arafatki ( nie kupujcie ich na Safari, bo są kilkukrotne droższe) do kompletu których założyliśmy przeciwsłoneczne okulary -  jest to podobno must have takiej wycieczki. Po objaśnieniu obsługi naszych pojazdów (full automatic) ruszyliśmy za nim pojeździć trochę po pustyni Synaj.

     Quady to nie były żadne tam badziewne chińczyki jak na Wyspach Zielonego Przylądka. Zajechane wprawdzie na maxa Hondy Fourtrack o pojemności na oko około 125 cm w kolorze czerwieni spalonego słońcem plastiku. Właściwie to można by rzec, że były to jeżdżące wraki. Odpalały tylko z szarpaka (choć były to czterosuwy ), tylnego hamulca nie było, a  mój przedni  tylko ledwo spowalniał. Egzemplarz, który dostała Aga miał totalnie łyse ogumienie. Aga trochę obawiała się tych jazd, bo tylko raz jezdziła Aeonem Crosslandem na wspomnianych Wyspach, ale okazało się, że szybko załapała temat.

     Abdullah prowadził z jajem i nie zamulał. Mój quad brzęczał jakby miał się zaraz rozpaść, ale jak na moje nikłe quadowe umiejętności i pustynny piach jeździł nawet zadowalająco. Po niedługiej rozbiegówce wjechaliśmy wprost pomiędzy brązowe, skaliste góry.

     Podobno przed pandemią takie przejazdy wyglądały tak, że jechała grupa kilkunastu powiedzmy maszynek z prędkością dwadzieścia na godzinę, dzieci, babcie z dziadkami, wszyscy. A za nimi następna grupa. Słowem widoki świetne, ale zabawa słaba. W naszym przypadku było zupełnie inaczej. Jechaliśmy sami, i spotkaliśmy chyba tylko jedną, może dwie grupki gdzieś po drodze. Ja zamykałem z tyłu, więc często dawałem się odsadzić, a potem goniłem na pełnym otwarciu, zamiatając tylną osią lewo, prawo. Aga z Abdullahem trzymali się blisko z przodu.

     Po godzinie była mała przerwa w beduińskim przybytku z obskurną toaletą, "darmową" tą ich słodką herbatką i pyszną kawą z kardamonem ( two dollars). Siedzimy tam sobie na tych ich brudnych dywanach i Aga opowiada jak to na początku nierówności szarpały przedramionami na poprzecznych tarkach i kamolach, ale kiedy luźniej puściła kierownice wstrząsy znacznie się rozproszyły. Na własnej skórze więc  przerabiała tam podstawy podstaw lekkiego offrołdu i wdrażała swoje obserwacje w życie.

    Po kawie jedziemy dalej w pustynię pośród skalnych kanionów. Na płaskich powierzchniach powietrze faluje od upału, a w tle majaczą pojedyncze akacje, niektóre identyczne jak niegdysiejsze drzewo z Tenere, najsamotniejsze drzewo na ziemi. Ogólnie, to mimo komercyjnego charakteru tego miejsca, atmosfera miejscówki jest zdecydowanie przygodowa i egzotyczna. Rzeczywiście - może przez brak innych ludzi i quadów, daje się odczuć ten pustynny klimat. Właściwie to jeździmy tam sami.

     Moja Honda gaśnie znienacka i Wisimulacha z Agą mi odjeżdżają. Zsiadam z maszyny i próbuje rwać za szarpaka. Gadzina nie odpala, raz coś tam łapie, krztusi się i gaśnie. Widzę, że Abdullah zawrócił i rusza mi w sukurs. Wszystko trwa parę minut, ale palące słońce przegrzewa mnie przez arafatkę, w ustach robi się sucho i tak zastanawiam się nad trudami wyścigów typu Dakar. Trzeba mieć mega silną psychikę, i wytrzymały organizm, to tak bez dwóch zdań. Abdullah dźwignął kanapę, podkręcił gaźnik i szarpnął zdecydowanie. Quad wskoczył na wyższe obroty.

      Potem stajemy na foto i Abi mówi Adze, że kobiety to się na takie przeprawy raczej nie nadają, przez co ta potem ciśnie za nim jeszcze szybciej, goni go za ten arabski wjazd na ambicję. Dalej najechaliśmy taki fragment podjazdu w piachu na łuku i pod górę, że znowu myślałem, iż zgaszę swojego sprzęta. Darłem pod górę na maksymalnie otwartym gazie, kiedy nagle silnik zaczął walić tłokiem coś jakby na sucho, jak gdyby nie miał w misce oleju. Honda zaczęła zwalniać. Abdullah i Aga zniknęli mi za wijącym się w prawo pod górę piaszczystym zakrętem. O nie nie nie - nie gaśnij mi teraz proszę ją w myślach -  i popuszczam gaz oraz  próbuje delikatnie znowu rozpędzić się po tym zwolnieniu, nie otwierając za bardzo przepustnicy. Ku mojej uldze rupieć telepiąc się niemiłosiernie i powoli nabiera prędkości, wtacza się na wzniesienie i przestaje tak walić jakby się zacierał. Znowu zaczął się rozpędzać. Kiedy już byłem na górze i otworzyłem gaz na full, silnik się odetkał i mogłem się puścić za nimi już normalnie. Gorące powietrze z silnika owiewa mi nogi.

    W programie była też godzina na wielbłądach, ale zamieniliśmy ją na dłuższą jazdę Hondami. Cały jestem w piasku i pyle, czarny plecak stał się zółty, pijemy dużo wody butelkowanej Dasani, sprzedawwnej w Egipcie przez wszechobecny koncen Coca - Cola. Słońce praży niemiłosiernie, otacza nas niecodzienny, górzysty krajobraz, na postojach panuje cisza - jedynie ściany zbocz odbijają nasze głosy i bzyczenie małych silników.

     Końcowy fragment to przejazd przez rozsiane szeroko wysokie palmy, które tak uwielbiam. Zaczynam już trochę wariować na Hondzinie dochodząc obrotami do odciny w tym piachu. Dwa czy trzy razy chce mnie obrócić bokiem i błyska taka refleksją pod arafatką, że jakby mnie tak teraz rzuciło na bok to rozklekotane zawieszenie, to czeka mnie szybka katapulta w sandałach i krótkich spodenkach wprost w rozgrzany, kamienisty piach z gorącym quadem na plecach.

     Na sam koniec wracaliśmy asfaltem i tutaj dopiero nasze quadziki okazały całą swoją słabość. Rozpędzałem swojego na maxa i bardzo szybko dochodził do swoich limitów. Zawieszenie żyło swoim życiem, hamulców nie było a silnik przy prędkościach około 50 - 70  (wskazań nie stwierdzono, po zegarach pozostały tylko dziury ) wył już tak, że sam chciał wypaść z ramy i potoczyć się poboczem wprost na najbliższe złomowisko. Hondy Abiego i Agi jadące przede mną przez cały przejazd dymiły tak gęsto na niebiesko, jakby spalały więcej oleju niż paliwa. Cud, że to wszystko działało jeszcze jakoś w tych dosyć  ciężkich warunkach.

     Wracamy do hotelu tą samą civiką z drajwerem, który czekał tam te trzy godziny na nas, bo taką miał robotę. Aga narzeka, że od trzymania i dodawania gazu boli nadgarstek, nasze prawe kciuki są czarne od tłustego brudu, czy  też łuszczącej się farby. W ustach dziwna, piaszczysta suchość. W jednej z bud dostrzegam jakieś krosowe motocykle z poprzedniej epoki i pytam o nie naszego kierowcę. Mówi, że owszem, można je wypożyczać i jeździć po pustyni. Dociekam więc dalej, czy mogę tu przyjechać jutro taksówką i jakiś motor sobie wynająć? On odpowiada, że nie, że aby wjechać na teren Safari muszę mieć papiery z company, czyli agencji turystycznej. Biorąc to pod uwagę, a także fakt iż kopanie się w upale na rozklekotanym złomie w głębokim piachu i kamolach, bez żadnych ciuchów ochronnych nie jest najlepszym pomysłem, zwłaszcza w kraju gdzie wszystko działa po japońsku, czyli jako-tako - odpuszczam temat. Ale melduję Wam, że taka możliwość istnieje, o czym ja nie widziałem wcześniej. Trzeba po prostu udać się do jakiegoś biura na mieście i wykupić taką opcję. Byle nie u polskiego rezydenta, bo ci jak słyszą słowo motocykl, bądź skuter odwracają wzrok i nabierają wody w usta (przerabialiśmy to kilkukrotnie)

     Wyjazd na quady to była perełka tego urlopu. Kiedy skóra zaczęła schodzić mi z ramion a ciągłe dabel vodka noł ajs zapijana cuba libre wywalała coraz więcej zgagi (starość nie radość) pojechaliśmy jeszcze na Biały Kanion i na rafy do miasta Dahab, coby odpocząć od plaży, beach baru i leżaków. Tym razem jechaliśmy Land Cruiser'em 3 w dizelku, z przebiegiem 680.000. Biała japonka była dosyć zadbana, jeździła na świeżych oponkach, pracowała wzorowo prowokując rozważania na temat ekologii, recyklingu i naszego europejskiego wyścigu szczurów, gdzie wszystko musimy mieć jak najnowsze i jak najlepsze. Do tego nasz nowy przewodnik, tego z koleii nazwijmy Muhammad Fujaralaha komunikował się przez archaiczną Nokię na guziki z czarno - białym ekranem. Kierowca cisnął po pustyni aż miło, raz czy dwa blokując most kiedy nie dało się normalnie przejechać.

     O tej wyprawie wspomnę po to, aby przybliżyć Wam skalę zmarnowanego potencjału motocyklowego tego kraju. Lokalesi jeżdżą tam przeważnie starymi chińczykami i koreańczykami, których nazw nawet nie umiem powtórzyć, ale widziałem ich tylko w zurbanizowanym terenie. Najfajniejszym motocyklem na jaki tam się natknęliśmy  była pomarańczowa Cezet 175, która stała przy meczecie w Sharm. Po wyjeździe ze strefy turystycznej, po ominięciu checkpointów wyjechaliśmy Kruzakiem (tak na Land Cruisery mówi się w Rosji i byłych republikach) na drogę w kierunku mista Dahab.

    Drogi jakimi jechaliśmy były równiutkie, dobrze wymalowane i wijące się łagodnie wśród skalistych wzgórz i pustynnych krajobrazów. Przy posterunku na rozwidleniu prowadzącym do Taby i Izraela parkowały pojazdy opancerzone i wojskowi w pełnych mundurach oraz czapkach na głowach, budząc refleksję, jak oni tak  wytrzymują tamte upały. Droga do Dahab aż się prosiła, żeby jeździły po niej mocne i szybkie motocykle, a tymczasem podczas całego pobytu w Egipcie nie widzieliśmy ani jednego normalnego motoru. Na drodze do Dahab (około 150 km od Sharm) mijał nas inny samochód może z raz na trzydzieści kilometrów. Samo Dahab jest miastem o charakterze raczej nie turystycznym, brudnym, zakurzonym, z kozami łażącymi po dziurawych drogach i z kurami w klatkach na obsranych chodnikach. Zadbany Sharm przy nim wygląda jak rajskie łąki.  Z centrum nurkowego na wybrzeżu widzieliśmy wzgórza Arabi Saudyjskiej po drugiej stronie zatoki, oddalone osiemnaście kilometrów w linii prostej.

     Tyle z mojej relacji. Gdyby nie niesnaski na podłożu religijnym i wynikający z nich terroryzm, ten kraj mógłby być świetną motocyklową destynacją na cały rok. Zarówno na enduraki jak i nawet ścigi błyszczące prędkością na drogach wśród nagich skał. Mocne turystyczne enduro było by tam idealne.

     A u nas? Na przylocie po półtoragodzinnej odprawie nałożono na nas obowiązek odbycia dziesięciodniowej kwarantanny. Określono 48 godzin jako czas na zrobienie testu pod kątem zakażenia covid 19. Test wykonaliśmy od razu przed pyrzowickim lotniskiem, w kontenerach ustawionych przed terminalem C. Zajęło to piętnaście minut, kosztowało 160zł a nasze negatywne wyniki były widoczne na stronie laboratorium po około 3 godzinach i automatycznie trafiły do sanepidu zwalniając nas z kwarantanny. Tutaj wciąż było zimno i powitały nas łyse, jesiennie wyglądające korony drzew.

     Teraz jest majówka , kilka stopni i pada deszcz. Ale nie narzekam - wczoraj było ciepło, prawie dwadzieścia stopni i udało mi się w końcu trochę pojeździć naszą Tenerą. Ruszyłem do Starego Olesna, gdzie na malutkiej wysepce jeziorka Anopol stoi stary samolot pasażerski Antonow An - 24. Skromne dwieście kilometrów, ale na jakiś czas musi wystarczyć.

     Dobrej pogody życzę.

 

Lewa!

Komentarze : 6
2021-05-12 19:52:13 DominikNC

Dziękuję za relacje, zazdroszczę wyjazdu. Ja w tym roku też nie mogłem zacząć sezonu, tylko do serwisu jeździłem. Dopiero 1 maja udało się zrobić pierwsze kilometry dla przyjemności. Pozdrawiam!

2021-05-01 18:44:13 okularbebe

Świetna wyprawa. Takie warunki na takim sprzęcie to też zmagania ale w innej kategorii. Też jazda na limicie. Niesamowite nazwiska mają te Mohhamedy, aż popłakałem się. Piękne miejsca. Super ruch żeby rzucić to wszystko i odpocząć. Pogoda w końcu zmieni się. Od razu na lato.

2021-05-01 18:10:43 thrillco

@ sdudi - nie miał dziadka w wermachcie, tylko moze kupujac nową zrezygnował z wzięcia pewnego glejtu do motocykla, na wypadek, gdyby chciał go rejestrowac za granica. Taki papier mozna tu przy zakupie moto wziac lub nie. I ze zwykłej uczciwości lub też braku wiedzy, że tobie ten papier nie jest potrzebny nie chciał ci sprzedac, bo bał sie że moga być z tego problemy.

@Jazda na kuli - o jaaaaak ja ci zazdroszczę teraz. ja ten cały zasrany Kwiecień przesiedziałem właśnie w Niemcowni...Pogoda...potrafiło dwa razy dzienni jebac sniegiem, który tego samego dnia topniał od słońca, po którym rzucało żabami...Koszmar trwał dobre dwa tygodnie z czego częśc takze podczas mojego urlopu. I co...I teraz mam urlop i znów pogoda sie zjebała, zwariowac mozna...Huskiego mamy tez pół roku a nakulane 1500tys.km. Oczywiscie tez dlatego, ze mam SV, którą kulnąłem drugie 1500km ale...No gdzieś dalej, fajniej to nie ma szans pojechać bo sie w połowie dogi odechciewa..A ty..pustynia, słoneczkko, quady, przygoda...Ehhhh...Ja nawet odwołałem wyjazd na event w karkonoszach ze scigaczem i Triumphem bo po powrocie obowiązkowa kwarantanna, na którą nie mogłem sobie pozwolić :(

2021-05-01 16:30:16 sdudi

Hej masz dar do pisania, idzie Ci to lekko, a czyta się przyjemnie jak powieść w odcinkach :)
Trafiłem w to miejsce będąc poszukiwaczem informacji na temat T7 i zostałem...
Ciekawi mnie jak będzie się sprawować Twoja Tenerka.
Ja po wielu latach za namową kolegi wróciłem do moto. Ponowną przygodę zacząłem na V-Stromie 650, trochę się z moto oswoiłem i przyszedł czas na zmianę.
Zrobiłem kilka jazd testowych niestety T7 nie udało się pojeździć (ciągły brak testówek).
Wybór padł na Afrykę Twin, ale cena nowej pozostawała poza zasięgiem a używki również mocno trzymają cenę, poza tym w Polsce na rynku wtórnym jest tych moto dość mało.
Wypatrzyłem Afrę po parkingówce u Niemca, zadzwoniłem , ale ten nie chciał sprzedać do Polski (pewnie dziadka miał w wermachcie :). ja jednak nie odpuszczałem i poprosiłem o pomoc bratanka (mieszka w Niemczech od 15 lat) pojechał obejrzał, utargował i dał zaliczkę.
I tak oto w listopadzie przed zamknięciem granic moto miałem już w garażu.
Kilka krótkich jazd udało mi się zrobić ale na dłuższe wypady nie pozwala pogoda.

2021-05-01 12:15:38 Jazda na kuli

Hejka sdudi - piszę go na żywca co parę akapitów zapisując treść na blogu.właśnie skończyłem, jeszcze parę poprawek i za godzinkę będzie już wersja ostateczna. pozdrowionka!

2021-05-01 12:03:02 sdudi

Witam tekst się nagle urwał...
będzie II część?

  • Dodaj komentarz
FotoBlog
Galeria:
Synaj
[zdjęć: 3]

Kategorie