Najnowsze komentarze
Znakomity test długodystansowy wra...
DominikCRF do: W Szwajcarii
Nie ma już DominikaNC, Honda sprze...
Zaglądam do skrzynki, ale na szczę...
DominikCRF do: W Szwajcarii
Fajny wyjazd, dzięki za relacje. B...
@Kawior. No proszę, pewnie że Cię ...
Więcej komentarzy
Ulubieni blogerzy
<brak ulubionych blogerów>
Moje miejsca
<brak wpisów>

18.05.2018 20:40

spokojnie, to tylko awaria motocykla

 

      Ogólnie to mam szczęście do motocykli. Nie przewracają mi się na parkingu (oprócz jednej sytuacji) , nie miałem żadnego szlifa (oprócz paciaka na skuterach czy jazdach na prawko) i nie psują mi się jak na razie jakoś szczególnie. Wyjątkiem był wspomniany chiński skuter, tandetny jebaniec. Psuła się linka prędkościomierza, lało się z niego paliwo i raz padła świeca na zadupiu, mimo, że pojazd był fabrycznie nowy, a wszystkie te nieszczęścia podczas pierwszych 2,5k. Od tamtego czasu została mi alergia na chińskie gówno i inne tego typu wynalazki, choć i tak nie mogę  narzekać na nie zbytnio. Skuter wygrałem w konkursie, nauczył mnie jeździć jako pierwsze moto,  a potem jeszcze sprzedałem  dziada z zyskiem, więc niech mu będzie.

     Zacząłem ten temat, bo ostatnio mój Tygrysek zaczął żałosnym buczeniem narzekać, że coś go boli w brzuszku. Zmartwiłem się nieco, bo nie jestem przyzwyczajony, że coś mi się dzieje z motocyklem. Japończyki, które posiadałem były praktycznie bezawaryjne i wymagające tylko niewielkich, tych obowiązkowych nakładów na utrzymanie.

     Pierwszy z nich Bandit 600 przez 16k wspólnych kilometrów nie zepsuł się ani razu. Wołał jedynie  o wymianę napędu, regulację zaworów no i wiadomo płyny plus filtry. Drugi szpej, Kawasaki Z750 zaniemógł tylko raz. Wypięła się złączka pod bakiem, przez co paliwo chlusnęło mi pod motocykl i spowodowało utratę przyczepności tylnego koła. Zatańczyłem przez chwilę na rozgrzanym sierpniowym słońcem asfalcie, zaciekle walcząc o utrzymanie się w pionie. Awaria unieruchomiła pojazd na parenaście minut - szybko nadjechała pomoc, a ja przy okazji nauczyłem się dźwigać bak i sam wpinać wadliwe złącze. Nie lubię jednak druciarstwa i zamówiłem nowy, oryginalny element za 300 złotych, który teraz służy nowemu właścicielowi, a ja śpię spokojny o jego zdrowie. Przez następne 10k nic oprócz tego z Kawą się nie działo, tylko płyny i filtry no i opony.

     Potem była era Kawasaki Z1000 - najbardziej soczysta epoka mojego motocyklowania i nie wiem teraz czy smucić się czy cieszyć, że tak maniakalnie już raczej nie będzie. Jeździłem jak pojebany od rana do wieczora. Przez 24k Kawasaki było absolutnie bezawaryjne - jedynie podczas jego sprzedaży odkryłem, że zacina się stacyjka na pozycji P. ale tego naprawić już nie zdążyłem.

     Reasumując, koszty niezaplanowanych awarii litośnie mnie omijały. Przez zrobione te około 75k nie wymieniałem nigdy akumulatora, tarcz czy żadnego łożyska, nie robiłem lag - zmieniłem tylko dwa napędy, 5 kompletów gum i raz klocki z tyłu w Triumphie.

      Ale wracając do Triumha. Najpierw nieśmiało, a potem coraz głośniej zaczeło mi coś buczeć przy niskich prędkościach. Kiedy dojeżdżałem np. do świateł i redukowałem do dwójki, to po wysprzęgleniu  Tygrysek żałośnie zawodził z bólu. Po przerzuceniu na jedynkę podczas ruchu np. w korku tak samo. Natomiast podczas pałowania nic się nie działo. Ale wystarczyło, że prędkości spadały, wjeżdżałem w miasto i znowu działo się to samo,  moja czarna mordka płakała i płakała.

     Bagatelizowałem sytuację do czasu ostatniego podwójnego wyjazdu na Czechy. Z kumplem było nawet bezobjawowo, ale jak pojechałem drugi raz z Agą to zrobiło się już na prawdę nieciekawie. Otóż wechaliśmy obejrzeć rynek w miejscowości Głogówek, co niestety okazało się sporym błedem. Coś tam jest z tym rynkiem pojebane, że jeżdzi się w kółko próbując go opuścić, wszędzie jednokierunkowe i ciężko stamtąd wyjechać jak się nie wie jak. Gdy tak krążyłem na jedynce-dwójce po tej tajemniczej miejscowości, zaczeło już tak donośnie buczeć, że aż Aga klepie mnie po ramieniu i pyta się mnie, co to się stanęło z naszym Tygryskiem. Wkurwiłem się skrajnie i dałem w pizdę pod prąd, żeby wyjechać z tej psychodelicznej mieściny.

     Jak już się rozpędziłem na trasie to reszta wyjazdu przebiegła spokojnie. Nie zawróciłem spowrotem, mówię raz kozie śmierć, lecimy. Zastanawiałem się ciągle łota fak, ki huj z tym motocyklem? Co to tak nakurwia ze hej? Wcześniej wrzuciłem wątek na forum Triumpha i podpowiedziano mi jedynie, że prawdopodobnie łożysko wybieraka przenosi się do krainy wiecznych łowów. Tylko, ze łożysko jest w tylnym kole,  a dźwięk dochodzi jakby od strony silnika. Jakby od sprzęgła...

     Zadzwoniłem w końcu do znajomych fachmanów i umówiłem się na diagnozę. 

     Dwa dni przed umówionym spotkaniem jako, że napęd miałem już luźnawy postanowiłem pierwszy raz od momentu zakupu moto własnoręcznie go naciągnąć. Ostatnio naciągnięto mi go podczas wymiany opon, jakieś 3-4k temu. Wspominałem Wam kiedyś, że naped w Tigerze w porównaniu do Z1000  to prawie wcale się nie rozciąga i to jest prawda. 36k moto ma najechane, a ja jeżdżę jeszcze na fabrycznym zestawie, który trzymam lekko lużny (ale nie zwisający jak rękaw czarodzieja) bo sporo jeżdżę z kufrem i pasażerem. Lepiej luźniej, niż za ciasno.

     Kupiłem brakującą mi w zestawie nasadkę 27mm, wziąłem płaską 13tkę i 12tkę do kontry i regulacji i poszedłem na parking. Starannie naciągnąłem łańcuch i porządnie go nasmarowałem. Wyczyściłem wszystko w okolicy, śruby, naciąg i prowadnice, obejrzałem dokładnie stan obu zębatek i ślizg, po czym w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku udałem się do domu.

    Dwa dni później jadę na wcześniej umówioną diagnozę. Przed samym wjazdem kręcę się w koło warsztatu jak gówno w przeręblu, próbując wywołać wspomniane objawy, ale jak na złość Tygrysek siedział cicho. Coś tam zabuczało mu w brzuszku, ale jakoś tak słabawo. 

     Ogladaliśmy motocykl na placu w trójkę, a ja opisywałem im co się dzieje z motocyklem. Uwagę fachowców od razu zwrócił napęd i tam właśnie zaczeli węszyć. Przetaczali motocykl po dziedzińcu i sprawdzali rozciągnięcie łańcucha. Pochwalili równomierny i prawidłowy naciąg, a potem zawyrokowali, że to prawdopodobnie napęd jest winny mojej usterki. Nic innego tu nie mogło się stać powiedzieli, nie w Tigerze, nie przy tym przebiegu. Spodobało mi się to co mówli o naszym motocyklu, bo w ich wypowiedziach brzmiał szacunek i podziw dla mechaniki tego konkretnego modelu.

     Ucieszyłem się jak dziecko, że to nie jest zadna tam pierwsza awaria mojego Tigera. Niby mamy motocykl już dwa lata, przejechaliśmy nim 16k, więc ewentualna, drobna wtopa nie była by tu niczym szczególnie załamującym. Maszyny się psują, mechanizmy wycierają. Jednak, mimo to, jadąc na warsztat, czułem taki trochę rodzacy się niesmak wobec brytyjskiej marki, takie zwykłe rozczarowanie. W japońcu by tego nie było po zaledwie pięciu latach latania, dumałem rozgoryczony.

     Dlatego odetchnąłem z ulgą, że to tylko wycie napędu było i przeprosiłem motura czule klepiąc go po baku i głaskając po kierze. Dalej zgodnie z prawdą mogę napisać, że trzeci sezon się zaczął, a Tygrysek nadal stu procentowo bezawaryjny. Zresztą ta sprawa z napędem też jakaś trochę dziwna. Przed zimowaniem porządnie go nasmarowalem. W styczniu i lutym odbyłem dwie przejażdżki po około 100 kilometrów. Jak zaczynałem sezon był jeszcze mokry. Potem nasmarowałem go przed wyjazdem na Czechy, ale tak oszczędnie, żeby nie chlapał. Mimo tego musiał mieć jakieś zastoiny, przesuszenia czy nie wiem jak to tam nazwać. Po przyjeździe z warsztatu zrobiłem to co mi pany kazali kucając na dziedzińcu przy motorze - ciepły po jeździe łańcuch skąpałem obficie w smarze. Pomogło i problem zniknął zupełnie.

     Dziś pojechałem na badania techniczne. Buczenie ( teraz już wiem co to wycie łańcucha) ustało. Tylna fela jest chwilowo cała udupczona w smarze, mimo plastikowego przedłużenia osłony łańcucha, które zamontowałem zimą. Będę uważnie obserwował ten napęd, bo niewykluczone, że jego dni są już policzone. Regulacji na wachaczu jest jeszcze sporo, ale czasami jest to złudne odniesienie. Przebieg zrobiony na tym zestawie jest już znaczny i trzeba powoli zaczać myśleć o złotym didzie. Najmocniejszym oczywiście - po to, żeby musieć naciągać go jak najrzadziej.

     Tak więc pieczątka wbita w dowód, a wczoraj zapłaciłem OC i NW na kolejny rok. OC wyszło165zł, a NW 99zł (dorobią się złodzieje). Moto sprawne i gotowe, ale jak na złość wciąż jest mało czasu na jazdę. Rozmawiałem o tym nawet z diagnostą podczas przeglądu. Mówił, że wielu motocyklistów, którzy do niego przyjezdżają, ma tak jak ja. Im dłużej jeżdżą tym jeżdżą mniej, nie chce im się a motor stoi. Wolą otworzyć sobie piweczko i posiedzieć w domu z rodziną. Jeden to nawet dzisiaj przyjechał na przegląd i po spisaniu przebiegu okazało się, że w poprzednim sezonie zrobił...170 kilometrów. 

      To tyle o przeglądach i domniemanych awariach. Co do mnie, to ja jutro polatam sobie po górach, ale tym razem nie na swoim motocyklu. Wezmę ze sobą pewną maszynę, aby odpowiedzieć sobie na jedno zajebiście ważne pytanie, dręczące ludzkość od zarania.

      Czy to prawda, że król jest tylko jeden i czy wszystkie drogi prowadzą do...?

Komentarze : 2
2018-05-19 20:57:15 jazda na kuli

Nie :) coś z mojej kategorii :)

2018-05-19 20:26:37 Marcin JAn

honda goldwing? ;)

  • Dodaj komentarz

Archiwum

Kategorie