Najnowsze komentarze
Znakomity test długodystansowy wra...
DominikCRF do: W Szwajcarii
Nie ma już DominikaNC, Honda sprze...
Zaglądam do skrzynki, ale na szczę...
DominikCRF do: W Szwajcarii
Fajny wyjazd, dzięki za relacje. B...
@Kawior. No proszę, pewnie że Cię ...
Więcej komentarzy
Ulubieni blogerzy
<brak ulubionych blogerów>
Moje miejsca
<brak wpisów>

04.07.2021 14:05

w piaskownicy

kurcze miało być inaczej. miało być więcej offrołdu a tu przewadze są dalsze trasy dziurawymi, wojewódzkimi asfaltami. ale jak już ofrołd się trafił, to taki konkretny (jak dla mnie)

 

 

    Zgodnie z wcześniej powziętym planem, dwa tygodnie temu wyjechałem w samotną trasę, w odwiedziny do taty i macochy, którzy to odpoczywali ze znajomymi w wynajętym, małym domku w Lginiu nieopodal jeziora. Małżonka moja Agnieszka w tym czasie akurat pojechała z kuzynką pochodzić w góry. Wyruszyłem więc w piątek po pracy, kierując się na Strzelce Opolskie, Namysłów i Oleśnicę. Planowałem też zachaczyć o rynek w Rawiczu, ale ponieważ zaczęło robić się późno, to za Oleśnicą wbiłem na eskę i wyjechałem prawie w samej Wschowie. Okolice Wschowy, są to tereny w których jeszcze nie byłem i w takich okolicznościach przyrody najlepiej mi się teraz jeździ. Boczne drogi, małe, senne miasta i miasteczka, coś nowego.

     Panowały wtedy pierwsze w tym roku prawdziwe upały.

     Nieopodal domu gdzie stacjonowałem w Lginiu, była plaża z barem i paroma budkami z lodami i goframi. Konkretnie grzało, ludzi kręciło się sporo. Jako że wieczorem kąsało tam mnóstwo upierdliwych komarów, to postanowiłem, że wpadnę popływać i wypić browca dnia następnego. Oczywiście jak wrócę z trasy motocyklem po okolicach, wiadomo przecież. Asfalt tam przy jeziorze kończył się nagle i dukt wiódł  w gęsty las - zagajona na temat znajoma taty oznajmiła, że malownicza, szeroka droga która wiedzie dalej wśród wysokich drzew,  po czterech kilometrach doprowadza do miejscowości Zaborowiec. Czyli można jechać na legalu środkiem lasu, w którym na dodatek przebiega granica między województwami lubuskim i wielkopolskim. Fajnie.

      Hmmm, może jakiś mały offroad jutro po powrocie - pomyślałem przelotnie.

      Cóż, nie wiedziałem jeszcze wtedy, że właśnie sobie wykrakałem.

      Rankiem dnia następnego wyjechałem o dziewiątej po śniadaniu, kiedy temperatura podchodziła już pod trzydzieści stopni. Coś pięknego wstać tak na nowej miejscówce, siąść na moto i od razu lądować na nieznanej ziemii, eksplorować ją. Najpierw więc pojechałem do Zielonej Góry, potem poleciałem na Sulechów, Wolsztyn, Grodzisk Wielkopolski, Kościan. Stawałem na rynkach, spacerowałem sobie niespiesznie, patrzyłem jak tam ludzie żyją. Po pierwszych stu kilometrach zdjąłem meshową kurtkę i schowałem do kufra i dalej jechałem bez. Wiem. Bardzo, ale to bardzo nieładnie, brzydki, niedobry motocyklista. Pierwszy raz w życiu zrobiłem prawie całą trasę w t-shircie, ponad dwie setki kilometrów, aż pod koniec dnia miałem już czerwone i spieczone przedramiona. Nie wiem, ale jest w tej Tenerce coś takiego spokojnego, że w ogóle nie czułem zagrożenia wynikającego z tego, że górną część korpusu mam nie chronioną, co jest oczywiście zupełną iluzją. Co jakiś czas stawałem, lałem zimną wodą na głowę i jakoś tak nie odczuwałem przez to niedogodności tych upałów. Super się jeździło. Dodatkowo na plus w takiej temperaturze jest mały silniczek Tenerki - mały piecyk daje mało ciepła i prawie wcale nie podgrzewa jeźdźca od spodu.

     Na powrocie, w niejakim Buczu stanąłem w Żabce i zakupiłem sporo napojów na wieczór. Palące słońce wyludniło tą małą miejscowość. W sklepie od klimy było aż zimno, oprócz sprzedawcy stał tam jakiś kolo i widać było że przełamałem im nudę tego popołudnia. Załadowany smacznymi dziabągami wracałem sobie potem  na luzaku, telefon pokazywał kilkanaście kilometrów do celu, było wręcz idealnie. Miałem już jakieś 5-6 godzin w siodle, ale nie byłem jeszcze szczególnie zmęczony, co wkrótce niestety miało się radykalnie zmienić.

     Wtem asfalt się skończył a szeroka droga zapraszała w gęsty, sosnowy las. Do celu pokazywało 4,7 kilometrów. Przyjechałem od północy. Ucieszyłem się, bo zajarzyłem od razu, że jestem w tym Zaborowcu, po drugiej stronie tajemniczego lasu.

    Na trzecim biegu lecę więc przez ową knieje.  Pusto, ani żywej duszy. Ptactwo pięknie spiewa, gęsty las cudnie pachnie, alkohole grzechocą w kufrze, no jest po prostu magicznie. Wyłączam więc abs i jadę sobie, radując się niepodziewanym ofrołdem, generalnie jest pełen adwenczer. Bajeczka.

    Nagle zonk! Jeb! Bum! Nie jestem na to kompletnie przygotowany, czujność mam uśpioną długą trasą, panującym upałem, nieważne. Rozpędzony motocykl wpada w piaszczystą sekcję i zaczyna dziki taniec. Momentalnie blokuje mi zwieracze na maxa. Motor odbija wprawo, lewo, prawo, kierownica tańczy mi w rękach. Walczę z nią znienacka zaskoczony. Prędkość spada i tam mną rzuca, że praktycznie już godzę się z tym że zaraz leżę. Myślę sobie: nie, nie, nie  nosz kurwa mać!

    Ale uff. Mimo, że jestem terenowym nieogarem, coś mi tam jednak świta, mierne doświadczenie pozyskane na hałdach i wyczytane w necie procentuje. W ostatnim akcie desperacji odwijam manetkę gazu na maxa. Moja Yamasaki wykopuje się tylnym kołem, prostuje się, stabilizuje, gdy już ma padać wyjeżdża dzielnie, łapie zbawienny pion.

    Od razu stanąłem i zsiadłem z moto. Nie powiem, lekko mną przytrząsło, giry się pode mną ugięły. Tak głupio dałem się zaskoczyć. Nie byłem czujny, nie czytałem drogi. Jak już nieco ochłonąłem, ruszyłem ostrożnie dalej. Nawi niby pokazywała tylko 3km do celu. Najdłuższe 3 km mojego motocyklowania.

    Dalej było coraz gorzej. Rzucało mną. Przesunąłem się do tyłu i trzymałem kierę luźno, ale ograniczał mnie  ten brak doświadczenia w takich sytuacjach i ciężki kufer mocno mi przeszkadzał, niemalże czułem go fizycznie na plecach.

    Piachu zrobiło się tyle, że ledwo jechałem na dwójce. Bardzo szybko się męczyłem, nie miałem pomysłu na tą drogę, nie chciałem z nią walczyć, chciałem tylko dojechać bez gleby na miejsce w jednym kawałku i walnąć sobie konkretnego drina, może dwa, ewentualnie dziesięć. Nie miałem już siły na żadne wyzwania, na to aby wykorzystać tą sytuację i nauczyć się przez to lepiej jeździć w takich warunkach. Upał w momencie zrobił się nieznośny, kachol grzał mi czerep bezlitośnie, w pysku mi zaschło na wiór. Czułem, że mam już za słabo z koncentracją.  Zrozumiałem, czemu nikt tędy nie jeździ i jestem tam zupełnie sam.

    W końcu doszło do kumulacji mojego nieczczęścia. Do celu było już tylko (albo aż) jakieś 2 km a ja wyjechałem z lasu na szeroki zakręt bez żadnych drzew, wśród pięknych, zielonych pól. Tylko ja, motor i smażące bezlitośnie słońce. No i w pizdu piachu, tak do 1/3 wysokości kół. Normalnie jak plaża nad morzem, albo kurde jeszcze gorzej, jak pieprzona kopalnia piasku. Koszmar.

    W środku zakrętu, tej żółtej, zasranej piaskownicy przykopało mnie, stanąłem i nie wiedziałem co dalej robić. Słońce chciało mnie wypalić żywcem, 34 stopnie jak nic a ja już trzęsłem się cały niemiłosiernie z tej walki.  Adrenalina waliła na maxa. Lało się ze mnie strumieniami. Pomyślałem, że albo wyjadę stąd na petardzie, albo zarżnę sobie sprzęgło. Obie opcje były takie średnie.

    Napiłem się wody, drugie tyle wylałem na łeb i próbuję jechać. Mówię sobie - spokojnie, dolecimy bez fikołka. Kopie się. W końcu, jakoś tak na jedynce zaczynam mozolnie posówać naprzód. Tył co chwila mieli w miejscu, przestawia mi tył motocykla. Poducha na siedzeniu powoduje, że czubki butów grzebią ledwo w piachu, mam za wysoko. Teraz wiem, że może powinienem zdjąć poduchę i kask, a może nawet ten przeładowany kufer, wyjechać jakoś bardziej ostro i potem po nie wrócić, ale wtedy zalewał mnie pot, momentalnie wyssało mi energię i nie myślałem logicznie. Znalazłem się poza strefą komfortu.

     Trzepiąc się na lewo i prawo,  na jedynce z włączonym niemal non stop wentylatorem chłodnicy dojeżdżam jakoś do krawędzi lasu po drugiej stronie fatalnego zakrętu wśród zielonych pół. Sprzęgło na szczęście udaje się oszczędzić bo Tenera mozolnie, ale uparcie jak czołg idzie do przodu. Nie narzekam już że jedynke ma za krótką - cieszę się, że ma ją taką mocną.

     Po drugiej stronie, w lesie jest nieco lepiej, ale i tak piachu jest mnóstwo. Rozpędzam się do dwójki,  lecz wciąż muszę być skupiony na maxa bo piachu dalej jest pełno. Tenerka idzie dzielnie, czuć że gdybym miał więcej doświadczenia, mógłbym nią tu wymiatać. Znowu zaczyna mną rzucać, telefon pokazuje 700 metrów do celu a ja się zastanawiam, kiedy zobaczę w końcu ten kochany asfalt i skończy się ten jebany, zdradziecki las. 700 pieprzonych  metrów, powinno już być przecież widać twardy ląd do jasnej cholery.

     W końcu dojechałem. Zza winkla pokazały się zaparkowane auta letników i pierwsze domy w tle. Te cztery techniczne kilometry konkretnie mnie wykończyły, miałem już na prawdę dosyć. Jak zobaczyłem ulice przy jeziorze rozpłynąłem się w tym szczęściu, chciałem paść na kolana i ucałować kochaniutki asfalcik.

     Na miejscu, po odstawieniu motocykla za róg budynku, od razu chlapłem wymarzonego drina, mojego ulubionego, zwanego fifty- fifty. Wyjaśniłem wczasowiczom dlaczego wyglądam jakby mnie niedźwiedzie goniły i zaraz poszedłem popływać, schłodzić przegrzany organizm. Kupiłem sobie zimnego browca w strongu i siadłem wśród plażowiczów, aby spokojnie przemyśleć minione kilometry. 

     Wnioski nie były zaskakujące i potwierdziły wszystkie moje wcześniejsze tezy. Po pierwsze nie mam ochoty bardziej wymagające ofrołdy, nie kręci mnie już to i nie mam ochoty poświęcać czasu na naukę i męczyć się w piachu. Po drugie Tenerka jest za ciężka, za droga żeby ładować się na bardzo trudne odcinki. Po trzecie jest świetna do tego po co tak naprawdę ją kupiłem - na wojewódzkie drogi i bardzo lekkie szutry, krajobrazowe przejażdżki.  Przy tym okazała się na tyle skuteczna, że bez odpowiednich umiejętności pozwoliła mi wykaraskać się z naprawdę trudnej sytuacji na totalnym bezludziu (przez całą moją walkę nie było tam żywej duszy). Nie mam najmniejszych wątpliwości, że Tigerem, na oponach Scorpion Trail 2 nie wyjechałbym z tej piaskownicy. Czułem tam każdy kilogram motocykla, a Tiger z całym szpejem był z ponad 30 kilo cięższy i nie ma tak mocnego pierwszego biegu. Zakopałbym się tam na amen, no chyba że połapałbym się w tym co się może wydarzyć i zdążyłbym zawrócić jak się jeszcze dało.

     Następnego dnia wracałem przez Głogów i Legnicę, gdzie podjechałem na opuszczony szpital poradziecki i na rynek. Dalej grzało niemiłosiernie. Przed wyjazdem nasmarowałem piekące przedramiona filtrem pięćdziesiątką, bo wiedziałem już, że znowu pojadę w t-shircie. Zawsze namawiałem na pełne ciuchy i też tak zwykle jeżdżę, ale widzę że zaczynam robić wyjątki. Z jednej strony pomaga to w upałach, z drugiej  to bardzo niedobrze.

     Ogólnie zrobiłem ponad 900 kilometrów i mógłbym jechać dalej. Najlepsze, najfajniejsze miejsca tej trasy to wbrew pozorom był ten feralny las, stare miasto Zielonej Góry, Wolsztyn, Głogów i Wschowa plus Legnica rynek, no i szpital. Takie best ofy całej wyprawy.

     Następne dwa weekendy to były kolejne trasy, o których więcej wkrótce. Najważniejsze, że zmiana moto spowodowała więcej chęci na jeżdżenie, że sprzęcicho się sprawdza, a kilometrów przybywa. Obecny przebieg dobił do 7300km i tylna opona niestety powoli się kończy.

 

Lewa!

Komentarze : 1
2021-10-27 16:13:15 strażowy

...zbierasz kolejne doświadczenia i konkretyzujesz swoje oczekiwania wzg Tereski, raczej tak powinno przebiegać świadome motocyklowanie , no nie ?
ps...myślę że jednak moto będzie wykazywało pewne braki w turystyce dwuosobowej ale jak mawiają : "Twoje małpy-Twój cyrk " sam się przekonasz co i jak

  • Dodaj komentarz

Archiwum

Kategorie