Najnowsze komentarze
Znakomity test długodystansowy wra...
DominikCRF do: W Szwajcarii
Nie ma już DominikaNC, Honda sprze...
Zaglądam do skrzynki, ale na szczę...
DominikCRF do: W Szwajcarii
Fajny wyjazd, dzięki za relacje. B...
@Kawior. No proszę, pewnie że Cię ...
Więcej komentarzy
Ulubieni blogerzy
<brak ulubionych blogerów>
Moje miejsca
<brak wpisów>

17.06.2023 19:40

zatoka wymarłych hoteli

Kompleks luksusowych hoteli w kupari został ostrzelany z morza przez fregatę rakietową w październiku 91, a następnie zajęty przez Serbów z Armii jugosłowiańskiej. Siły chorwacjie utraciły to miejsce, a następnie odzyskały ponownie w maju 92. Do 2004 obiekty należały do ministerstwa obrony Chorwacji, kiedy to służby finalnie wycofały się z zatoki. Zaraz po tym okolica została splądrowana przez miejscową ludność i cała infrastruktura popadła w ruinę

 

    Dobar Dan!

     Dzień przed wyjazdem miałem sporo pracy i wróciłem do domu późno, po przejechaniu służbówką ponad trzystu kilometrów. Dopakowanie rzeczy, połapanie tematów sporo mi zajęło, więc położyłem się spać grubo po jedenastej zmęczony niemal epicko. Starałem się nawet nie myśleć o tym jak bardzo nie chce mi się jechać - założyłem za to, że jak ruszymy to na pewno będzie fajnie. Wytłumaczyłem to sobie tak: o wiele lepiej jechać motorem na bałkany niż autem do roboty. Pomogło.

     Dzień pierwszy.

     Wstałem wcześnie i już przed siódmą byłem w punkcie zbornym na BP w Dobromyślu. Jechałem tam dwadzieścia kilka minut w gęstej mgle, która osadzała na szybie motocykla grube krople. Kolega jak zwykle się spóźniał, więc miałem kilka minut na wypicie czarnej kawy. Aga skroiła mi cały chleb na kanapki, więc zjadłem sobie jedną popijając gorzkim, czarnym jak smoła płynem. Byłem niewyspany, ale nawet w pewien sposób podekscytowany, co ucieszyło mnie niezmiernie, bo jak czytacie moje treści to wiecie, że zmagam się ostatnio z lekkim wypaleniem motocyklowym i trochę też podróżniczym. Pół żartem, pół serio no to ileż można się tak błąkać po tym świecie na miłość boską.

      Niedługo po wyruszeniu, pogoda się wyklarowała i towarzyszyło nam piękne słoneczko przy bardzo przyjemnej, umiarkowanej temperaturze. Ustawiliśmy Farm Stay Lackovic, czyli nasz nocleg w Osijku drogami z opcją unikaj opłat i autostrad. W Zilinie jak zwykle ciągnął się dlugaśny korek, a Węgry od tej strony zaskoczyły pozytywnie - spokojnie, mały ruch, fajny asfalt. Po południu trzeci raz w życiu przekroczyłem chorwacką granicę, tym razem korzystając z dobrodziejstw strefy shengen czyli ruchu bez odprawowego. Chorwacja od tej strony wyglądała dosyć biednie, widać było znaczne różnice poziomu pomiędzy peryferiami a wybrzeżem. 1oo kilometrów przed Osijkiem zauważam tankując paliwo na Shellu, że w Multistradzie znowu rozciekła się lewa laga,  tym razem po raz trzeci. Żal mi się Bartka zrobiło, bo widać że wkurwił się chłopak nie na żarty. Do tego cenny w trasie  czas zaczął nam powoli uciekać. Myjemy więc oponę myjką do szyb, skręcamy szmatki trytytką żeby nie chlapało po hamulcach, a na to wszystko zaczyna kropić delikatny deszczyk. Jednak bez dalszych przygoód docieramy do pensjonatu gdzie wita nas sympatyczny Srdan z bardzo dobrym angielskim. Miejscówka skromna, ale klimatyczna z jednym dużym minusem - plagą komarów, zwanych przez Srdana "krejzi moskito". Nie pada i jest przyjemny, pachnący kwitnącą roślinnością wieczór. 

      Po niezłym jak na taką budę śniadaniu ruszamy na Kotor. Przekraczamy granicę z Bośnią praktycznie bez kolejki i ciśniemy na południe. Pogoda cały czas nam sprzyja, jest rześko i słonecznie. Bośnia tak średnio mi przypada do gustu, właściwie to byłem tam tylko raz, w dwutysięcznym czwartym roku. Droga fragmentami mocno zatłoczona, choć są też fajne momenty i klimat z lekka islamski. Przelatujemy bokiem przez Sarajevo i przekraczamy granicę z Czarnogórą, tym razem wbijamy się na przód kolejki ale i tak czekamy kilkanaście minut bo wolno to idzie. Jedziemy dalej wzdłuż zatoki kotorskiej a ta robi na nas bardzo dobre wrażenie. Pojawiają się pierwsze palmy, moje ulubione drzewa. Docieramy do pensjonatu, który ma tak szalone nachylenie, gdzie ciężko mi zleźć w ogóle z motocykla. Ale jest fajny taras z widokiem na kawałek zatoki i leżaki na których siadamy z drinkami w popołudniowym słońcu. Mam wrażenie, że dla takich chwil trzeba żyć. Jestem wyjątkowo zadowolony i pozytywnie zaskoczony, bo jak dotąd jedzie mi się świetnie przez cały czas i nie ma śladu po tych gorszych momentach, jakie trapiły mnie podczas podróży do Albanii w zeszłym roku. 

     Dzień trzeci.

    Atakujemy od razu słynną drogę p1. Asfalt z początku sredni, ciasne agrafki, potem szerszy i doskonałej jakości. Jest 6.30 rano, innych pojazdów zero, żadnych mulących kamperów. Winklujemy elegancko docierając do przedmieść Cetyni. Esencja motocyklizmu.  Olewamy centrum, czego teraz nieco żałuję. Po drodze mamy kapitalny punkt widokowy na zatokę kotorską na którym jesteśmy sami pod błękitnym niebem. Czy nazwałbym tą drogę jedną z najlepszych wysokogórskich w Europie? Czy ja wiem, jest świetnie ...ale żeby aż tak wspaniale jak rozpisują się na forach, czy w przewodnikach? 

     W pensjonacie nie ma śniadania,  bo mamy je wykupione w Kotorze na starówce. Parkujemy motory przed bramą miasta, wśród soczystych palm i wielu motocykli. Klimat jest świetny, starówka przepiękna a śniadanko zajebiste. Moje mapy offline działają perfekcyjnie, fragmenty tras mam zapisane na ekranie, mój stary Samsung nawiguje nas bez zakłóceń. Jedziemy w kierunku Dubrownika, znów przekraczamy granicę z Chorwacją. Pijemy kawkę w knajpie przy drodze i po półtorej godziny wjeżdżamy na teren owianego legendą kompleksu Kupari. Znam ze zdjęć każdy z tych obiektów, a teraz dane mi jest je zobaczyć na żywo.

     Zatoka jest niesamowita. Niestety parkuje tam też trochę samochodów i kilkanaście osób plażuje, ale klimat i tak jest nieziemski. Zaczynamy od wdrapania się na dach hotelu Pelegrin (włazu trzeba się trochę naszukać) skąd widok jest obłędny. Potem przechodzimy łącznikiem do hotelu Kupari, na jego dach i na zasypany rupieciami basen. Wszystko robi kapitalne wrażenie, w każdym zakątku jest ta urbexowa magia, którą podsyca rozmiar kompleksu. Zaglądamy do hotelu Grand a następnie wchodzimy wąziutką klatką na górę hotelu Goricina. Oprócz nas właściwie prawie nikt tam nie łazi.

     Zwiedzanie tego wszystkiego zajmuje trochę czasu i wiele schodów do przemierzenia. Buty mam w kufrze i chodzę w japonkach. Dzień jest ciepły, ale nie upalny. Okolica spełnia moje wszystkie oczekiwania, spokojnie wskakuje na drugie miejsce. Na ten moment jest to po Czarnobylu najlepszy urbex jaki zwiedziłem, przy czym z Czrnobylem to tak na prawdę nic innego nie można zestawić. Prypeć jest królem wszelkich urbexów.

      Właściwie tyle ciekawych ruin w Kupari było, że po powrocie zorientowałem się iż nie zajrzeliśmy jeszcze z drugiej strony Pelegrina, ale będzie za to po co wracać kiedyś w to miejsce. Słowem szóstka z plusem, jest to miejsce dorównujące swojej legendzie w każdym calu.

      Po Kupari podjeżdżamy jeszcze na moment do Dubrownika, bo ziomek nie był, w ogóle jest to jego pierwszy raz w Chorwacji i Bośni więc wrażenia musi mieć jeszcze intensywniejsze od moich, tak sobie wyobrażam. Dubrownik wspólnie oceniamy jako zajebisty, bez dwóch zdań, ale to akurat nic nowego.

     W świetnych nastrojach wracamy do nachylonego pensjonatu, znów siedzimy na tarasie, odgrzewamy sobie na kuchence kolację i wznosimy toasty za wspaniałe momenty tej wyprawy. Trzeciego dnia jeździło mi się tak dobrze, że mógłbym właściwie nie zsiadać z Tenerki. Ta cała jest oblepiona owadami i usyfiona błotem przez co wyglądała w Kupari bardzo na miejscu wśród poszczerbionych pociskami ruin. Gładko płynęła po bałkańskich asfaltach, słowem uwielbiam ten motocykl z każdym kilometrem coraz bardziej.

     Dzień czwarty.

     Wyjeżdżamy rano, bez pysznego śniadania na starówce, bo jest ono dla na nas trochę za późno. Wracamy inną drogą przez Bośnię do pensjonatu otoczonego przez krejzi moskito. Wytyczamy trasę przez kanion rzeki  Pivy i fragmenty Durmitoru. Te dwie lokalizacje jakoś szczególnie mną nie wstrząsnęły, choć ciekawe przez te surowe tunele po drodze. Następna kontrola graniczna, a po drugiej stronie droga tak tragicznej jakości, że wstydzili by się ci Bośniacy. Pogoda nam w miarę sprzyja aż do połowy Bośni - wówczas zaczyna padać i deszcz towarzyszy nam już przez cztery bite godziny dojazdu do Srdana. Zakładam pokrowce na buty, ale bez spodni foliowych, więc po czasie przeciekają mi górą i w butach mam powódź. Spodnie jakoś tam w miarę ok, a kurtka jest sucha na szczęście, bo założyłem górę kombinezonu. Stawiamy motocykle pod daszkiem budynku i bardzo dobrze, bo po godzinie zaczyna się konkretna ulewa, taka w której nie wiadomo czy dało by się dalej jechać. Trochę szkoda, że nie ma garażu, ale trudno przynajmniej jest ten skromny daszek. Mimo, że mocno nas sponiewierało nie tracę chumoru i nie mam dosyć jazdy. Ten wyjazd jakoś mnie reaktywował, tym razem cieszy mnie każdy kilometr.

     Dzień piąty. 

     Rano świeci słońce i nie ma śladu po wczorajszych burzowych perturbacjach. Ziomek odnotowuje, że prawa laga dołączyła do lewej i też się rozlała. Mam ze sobą małą puszkę sprayu więc smarujemy sobie usyfione łańcuchy, mój towarzysz dolewa oleju do Testastretty bo trochę się jej wypiło. Spowrotem wracamy znów korzystając z dobrodziejstw strefy shengen, ostatniego dnia już bez żadnych kontroli granicznych. Węgry znów mnie pozytywnie zaskakują, jakoś tak czyściej i bardziej zadbanie niż zapamiętałem. Do tego fotoradary mają fenomenalne - widać je z daleka jak wiszą nad drogą (chyba że mają też takie, których nie widać). W Bośni, Montenegro i Chorwacji też ich sporo było i miałem takich parę miejsc gdzie mogło mnie coś tam złapać, zobaczymy. Zresztą,  jak nie ma tych popapranych punktów na dwa lata, to da się z tym jakoś żyć, kasa rzecz nabyta.

     Około osiemnastej wracam na garaż. Przez to że robiliśmy tylko około 500 - 600 kilo dziennie nie jestem jakoś szczególnie zmęczony, bardziej to była zabawa niż wysiłek. Tym razem cały dystans wyniósł 28oo kilometrów.

 

     Podsumowując: jedna z lepszych tras. Cieszę się że odzyskałem jakoś wigor do dalszej jazdy, bo ostatnio marudziłem nie raz, nie dwa, że po tych wszystkich latach coraz częściej nie chce mi się jeździć. Na tej wyprawie wszystko zniknęło, bardzo dobrze mi się jechało z ziomkiem w tandemie, lecieliśmy równo,  nie było jakiejś napinki, udowadniania niczego, wszystko się fajnie zazębiło. Gdyby jeszcze te lagi się znowu nie rozlały (rano dokuczałem witając pozdrowieniem: gutten lagen!) i gdyby nie padało tak w tej Bośni no to byłby już zupełny ideał. No ale jak wiadomo ideałów nie ma i lepsze takie kłopoty niż  gorsze. Amen.

 

     Z kronikarskiego obowiązku  - przebieg naszej Tenerki to obecnie 31830 kilometrów.

     I zero jakichkolwiek problemów.

Komentarze : 1
2023-07-01 07:24:56 DominikNC

Dziękuję za relacje, fajnie się to czyta. Dla mnie to znajome tereny, byłem tam na motocyklu wiele razy. Pozdrawiam!

  • Dodaj komentarz
FotoBlog
Galeria:
Kupari
[zdjęć: 0]

Archiwum

Kategorie